Heh, coś nie chce mi się pisać. Ogarnęła mnie apatia. Zbyt dużo się dzieje, zbyt niedobrze się dzieje, by było inaczej.
Wszystko jak zawsze: piesi narzekają na kierowców, kierowcy - na rowerzystów, rowerzyści - na wszystkich. Pracownicy oraz studenci narzekają na pracodawców, pracodawcy - na pracowników oraz na studentów, którzy ze swojej strony narzekają na profesorów - oczywiście ze wzajemnością. Wsiadający do autobusu miejskiego narzekają na tych, co stoją w środku; ci ze środka - na tych, co wsiadają. Młode matki narzekają na resztę społeczeństwa; reszta społeczeństwa - na matki i na ciężarne. Kobiety narzekają na facetów, faceci stają się niewidzialni, bo im narzekać nie wypada. Wierni narzekają na księży. Nauczycieli - na uczniów, rodziców i społeczeństwo; społeczeństwo, rodzice i uczniowie - na nauczycieli. Cwaniaki narzekają na oszustów. Pan Gejrowski narzeka na wszystkich, a ja narzekam na pana Gejrowskiego i, przy okazji, na J.W.P.T. pana Kórwina-Mikkego. Lokaty są nieopłacalne, ambergoldy upadają, mBank jest do kitu, woda w Wiśle wysycha, premier wciąż ten sam, PiS wciąż ten sam, a na dodatek nadchodzi jesień.
Zrozumiałem bowiem jedno: największym problemem Polski nie są kierowcy, czy rowerzyści, czy kiepskie drogi, czy pracownicy, czy pracodawcy, czy rząd, czy opozycja. To są sztuczne podziały. Absolutnie sztuczne.
Największym problemem Polski są LUDZIE.
Dopóki w tej materii nic się nie zmieni, Polska będzie tym, czym jest teraz.
Nie da się przed ludźmi uchronić! Nie da się uchronić absolutnie przed wszystkimi - kierowcami, pieszymi, cwaniakami, matkami, nauczycielami, a przede wszystkim przed głupotą - bo te wszystkie role są zmienne! Bo piratka drogowa, która dzisiaj rozjeżdża pieszych na skrzyżowaniach, jutro weźmie swojego bachora do wózka na spacer i będzie narzekać na to, jak inni wokół niej szybko jeżdżą! Bo oszukani i nabici w "amber gold" jutro tak samo oszukają kogoś innego! Bo żaden dodatek finansowy do pensji nauczyciela czy pielęgniarki nie doda im człowieczeństwa, tak zwanego humanizmu.
Bo bez dobrej woli, bez wewnętrznej dyscypliny, bez karności wobec prawa i wobec przyzwoitości, bez inteligencji wewnętrznej, bez poszanowania innych ludzi i ich wolności, bez poszanowania mienia wspólnego, przestrzeni wspólnej - żadne restrykcje, ograniczenia, ustawy, paragrafy, kary, progi na drodze, czerwone światła, kłódki, ogrodzenia, kamery i ochrona - będą na nic!
czwartek, 6 września 2012
środa, 25 kwietnia 2012
poniedziałek, 23 kwietnia 2012
Owczy pęd
Każdy człowiek posiada swoją własną górną granicę autoaktualizacji w otaczającym świecie, tzw. szklany sufit, wyżej którego skoczyć nie jest w stanie. Brak takowych autoaktualizacji jako takich, czy też bardzo niski ich sufit, skutkuje zostaniem człowiekiem wykluczonym, "wczorajszym", niedostosowanym do wymogów świata.
Spróbujcie nie korzystać przez pół roku z internetu, nie zaglądać do salonów telefonii komórkowej, nie odwiedzać Media Marktu i innych podobnych sklepów. Po ponownym odwiedzeniu i zobaczeniu będziecie w szoku, gdyż okaże się, że rozwój techniczny w międzyczasie tak dalece poszedł do przodu, że musicie nieźle nadrabiać zaległości. Nowe urządzenia, formaty, trendy i możliwości. Nowe kierunki rozwoju. Nowe technologie. Jeżeli nie pilnujecie na bieżąco rozwoju technologii, promocji, rynku sprzedaży, zostaniecie wykluczeni, i to na własne życzenie. W mig zostaniecie "rozbitkami po PGRze".
Pokolenie naszych babć do samej ich śmierci miało problem z posługiwaniem się spłuczkami w kiblu i regulacją piecyków gazowych. Nie wierzycie? Wasza babcia taka nie była? To popytajcie znajomych.
Pokolenie naszych mam zatrzymało się na etapie obsługi adapteru, kolokwialnie zwanego "gramofonem". Ewentualnie telewizora z gałką do przełączenia kanałów. Magnetofon video, odtwarzacz CD, a czego lepiej podstawowy komputer - to są przeszkody nie do przeskoczenia, i pewne wyjątki nie są miarodajne.
Dosłownie kilka lat temu pewien były mój nauczyciel od muzyki przegrał całą swoją kolekcję winylów na kasety. Wydawało mu się (!), że kasety - to ostatnie słowo techniki, pozwalające utrwalić muzykę na wieki. I ot siedział biedaczyna całe wakacje, zgrywając w trybie żywego odtwarzania kilkaset swoich płyt na nie wiadomo gdzie i jakim cudem kupione setki kaset. Toż w roku 2009 trzeba było się postarać, by gdziekolwiek te kasety znaleźć i kupić! Ale problem polegał na tym, że owe kasety - to ostatnia rozpoznawalna przez tę osobę "nowinka" techniczna. Cała reszta - minidyski, CDromy, DVD, nie mówiąc o innych nośnikach - to już dział czarnej magii. Tak więc najpierw zainwestował w kasety, a potem siedział, zgrywał, wreszcie płyty swoje oddał komuś za darmo, bo przecież muzykę miał na zawsze utrwaloną dla wnuków... Męczył się z tymi kasetami, ręcznie je opisywał, co tam jest zgrane... Potem nie mógł tych kaset słuchać, bo weź no znajdź na takiej kasecie swój ukochany utwór, nagrany gdzieś "w drugiej połowie strony B"... A potem zmarł. A przed tym ktoś mu pokręcił palcem przy skroni i powiedział, że te kasety "umrą" wcześniej, niż winyle... A jak nie umrą, to i tak jakość nagrania się pogorszy, taśma się rozmagnetyzuje i rozciągnie, warstwa nośna się osypie, a przede wszystkim, jak "pójdzie" mu magnetofon, to niebawem nowego takiego już nie kupi... I tego ten niedzisiejszy człowiek nie był w stanie wytrzymać.
Bo kiedyś zarówno winyle, jak i lodówki, kupowało się raz na całe życie. To wszyscy jeszcze wiemy, odwiedzając naszych dziadków, prawda? I nie chodzi tu o PRL, o komunizm. Tylko o kulturę konsumpcji, o rolę konsumpcji w życiu człowieka.
I jak tu pozostać "dzisiejszym", jak się nie opóźnić, jeżeli wystarczy kilka miesięcy niepilnowania ruchów rynku, by potem czuć się jak niedo-wymarłym mastodontem? Jak tu nie wymieniać co pół roku komórki, skoro, jeżeli nasz stary telefon sprawnie nam służy przez 4-5 lat, to kolejnej najprostszej kupionej komórki po prostu nie będziemy w stanie obsłużyć?
Ja osobiście cały czas próbuję trzymać rękę na pulsie, choć mało mnie to wszystko interesuje. Ale nie jest przyjemnym w wieku 30+ czuć się niczym babcia z PGRu, która nie radzi sobie z podstawowym wyposażeniem domu, bytu, życia. Nie jest to miłe - trzymać w ręku nowy telefon i móc (a tak samo chcieć) używać zaledwie 20% jego opcji, jego możliwości, jego zawartości. I jak tu nie zostać wykluczonym? Zatem studiuję nowości, czytam opisy, by wiedzieć, co i jak się nazywa, co czemu służy. Bo za 10 lat tworzona dzisiaj terminologia opanuje świat zupełnie. Nie sprawdzisz dzisiaj, co dokładnie oznacza ten czy tamten "blu-ray", i czemu on służy - za kilka lat w ogóle nie będziesz wiedział, na czym życie polega. Nawet nie zauważysz, jak to, co dla ciebie jest dziś "nowoczesnym rozwiązaniem", wyląduje w koszu, zniknie z półek sklepów "nie dla idiotów", a co gorsze - z pamięci ludzi i umysłów tych, z kim przyjdzie się komunikować. Zostaniesz "dziadem" zawczasu. Ewolucji wszak nikt jeszcze nie odwoływał. Naturalnego resetu mózg ludzki nie posiada - więc ciągłość musi być.
Jak można sobie pozwolić nie zapisać się do Facebooka, do Google+, do youtube? Przecież tam są "wszyscy". Ci, których tam nie ma, nie istnieją. To wyrzutki społeczeństwa, które na własne "życzenie" wybrały sobie życie w getcie. Jeżeli chcesz istnieć - bądź, jak wszyscy. Nieobecni nie mają racji, ani prawa głosu.
Więc jestem. I tu, i tam. Ale napawa mnie to obrzydzeniem. Wyłączyłem wszystkie powiadomienia, ale miłe służby i tak sobie nie odpuszczają przypominań o sobie. Oznaczam je jako spam, usuwam, ignoruję, ale i tak nikogo to nie zraża.
Bo przecież nie chodzi o moje drogocenne towarzystwo, prawda? Nie chodzi o to, bym się poczuł doceniony i mile widziany? Chodzi o wciśnięcie mi kolejnej porcji reklam i produktów, chodzi o kolejne wyłudzenie ode mnie pieniędzy czy to na jedną, czy to na inną głupotę/promocję/grę itp. Chodzi o to, że, cokolwiek napędza cywilizację i rozwój techniczny, służy przede wszystkim do zbicia forsy. To samo - w przypadku aplikacji, aktualizacji, dostępu do internetu, nowych "możliwości" naszych komórek, lodówek, pralek, komputerów, tabletów, odtwarzaczy multimedialnych... Do tego zbicia forsy dochodzi jeszcze inwigilacja, totalna kontrola, znana dotąd "namacalnie" jedynie z filmów s.f.
Ale każda akcja napotka kontrakcję. Już teraz słychać poważne głosy, zatroskane zatraceniem prywatności. Wreszcie powstanie przeglądarka niezapisująca dane, serwis pocztowy nieemitujący reklamy, skutecznie będą blokowane serwisy pieprzonego google'a, nie mniej pieprzonego yahoo, yandexa i innych dzisiejszych "mocnych". Powstaną kompleksowe rozwiązania, które skutecznie zablokują dzisiejszych rynkowych rekinów.
Banda kretynów, płynąca dziś z prądem, wrzucająca zdjęcia na facebooka czy NK - to tylko mięso armatnie. To biomasa, służąca eksperymentowaniu, testowaniu na niej nowych sposobów na biznes, na inwigilację, na wywieranie wpływu, służąca wyciskaniu z niej nowych pieniędzy.
A przeżyją tylko nieliczni.
Etykiety:
fucking Google,
społeczeństwo
sobota, 21 kwietnia 2012
Najnowsza teoria smoleńska
Rozpracowałem nową teorię Zamachu Smoleńskiego, którą szczegółowo opiszę w
mojej najnowszej książce pt.
"Stan smoleński:
dlaczego?
Czyżby dlatego, że...?
A może jednak
nie?
NON POSSUMUS!"
Teoria
ta mówi o tym, że zamach na Wielkiego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego
zorganizowały polskie środowiska kresowo-wołyniackie, z Siemaszkami i Isakianem
"Zaleskim" na czele.
Jak
wiadomo, pop Isakowicz, w rzeczywistości Tadeos Isakian (Թադեոս Իսակյան, pseudonim "Zaleski") z heretyckiego
monofizyckiego "kościoła" ormiańskiego został potajemnie oddelegowany
przez światowy spisek Ormian do Kościoła Rzymskokatolickiego w celu jego
rozbicia od wewnątrz - poprzez udawanie księdza rzymskokatolickiego i działalność
agenturalną.
Ale
to jest tylko część Prawdy.
Naszego
Prezydenta zabito dlatego, że za wszelką cenę pragnął porozumieć się z
prezydentem Ukrainy Juszczenką, uznając w tym celu "jakieś rzekome mordy
cywilnej ludności ukraińskiej przez AK i inne polskie środowiska [...] w latach
1944-47". Niestety, w ten sposób naraził się wołyńsko-kresowiackiej masonerii,
pragnącej okrutnej zemsty na Ukraińcach za działalność UPA, rzeź wołyńską i
"ogólne niepoddawanie się próbom ucywilizowania i zaprowadzenia pokoju (pacyfikacji) wśród
hord tych barbarzyńców w latach Międzywojnia".
Prezydent
Rzeczypospolitej Kaczyński jak nikt inny rozumiał konieczność porozumienia
ponad podziałami z Ukraińcami, gdyż pragnął prześcignąć w tym zakresie sukcesy
swojego poprzednika Kwaśniewskiego.
Jego sukcesy były więc o wiele bardziej spektakularne, niż pseudo-sukcesy komunistycznego pseudo-prezydenta.
Niestety, naraził się tym samym mafii kresowej, która wydała na niego wyrok. Ryzykowała bowiem utratę unijnego
dofinansowania swojej działalności, przydzielanego jej przez Centralę Masonerii
Europejskiej w Brukseli w ramach Programu
Współpracy Transgranicznej w latach 2007-2013.
Wyrok wykonano 10 kwietnia 2010 roku.
Jeżeli
ktoś jeszcze nie zgadł, kandydatem na urząd Prezydenta RP od mafii
wołyńsko-kresowej był Grzegorz Napieralski.
Lecz
Naród Niepodległej Rzeczypospolitej, będąc założycielem Instytutu Myśli Lecha Kaczyńskiego,
nie dał się omamić mafijnym obietnicom.
O
współpracy Jarosława Kaczyńskiego z mafią kresową, jego czynnej roli w
egzekucji, aroganckim starcie w wyborach prezydenckich - w mojej kolejnej
książce.
.
Etykiety:
Humor,
Jarosław Kaczyński,
Katastrofa,
Katyń,
Lech Kaczyński,
Napieralski,
paranoja,
polityka,
Polska,
Prezydent,
Smoleńsk,
Ukraina
czwartek, 19 kwietnia 2012
Zawartość Ratzingera w Ratzingerze
"Jan Paweł II miał przy sobie współpracowników, którzy pomagali mu znacznie lepiej niż Benedyktowi XVI pomaga jego otoczenie. Wojtyła miał chociażby Ratzingera, a dziś trudno zobaczyć jakiegoś Ratzingera przy Ratzingerze" - mówi watykanista włoskiego dziennika "Il Giornale".
I to prawda. Trzeba było zostawić przy sobie Dziwisza. Albo zrobić z Dziwisza papieża - wtedy Ratzinger trwałby przy nim w roli Ratzingera, nawet jeżeli nie jest do końca do niego podobny.
Jedno nie ulega wątpliwości: gdyby Benio-16 rządził kolejne 27 lat, na tym bezrybiu z całą pewnością pojawiłyby się z biegiem czasu jakieś raki. Kolejni Dziwisze i Ratzingerowie. Co więcej, nawet jakieś planktonowe "pokolenie B-16" by się ukształtowało.
Ciężko, oj ciężko jest rządzić duszami, gdy się wie, że się jest przejściowo-tymczasowym...
Kum ba yah, my Lord, kum ba yah!
.
Etykiety:
Katolicyzm,
Kościół,
Papież
środa, 11 kwietnia 2012
Nacja Judaszy
Polski katolicyzm jest przerażający. Im go więcej, tym go mniej.
Okazuje się, że rodacy, wyjeżdżając na pracę do Niemiec, Austrii, Szwajcarii, masowo wypierają się swojej wiary, byleby tylko zaoszczędzić swoje 30 srebrników (wg kursu NBP - kilka lub kilkanaście euro miesięcznie) obowiązkowego w tych krajach podatku na kościół.
Masowo więc zostają ateistami i mają te swoje srebrniki, ciesząc się, jak doskonale wykiwali wszystko i wszystkich i jak bardzo roztropni są...
Problem zaczyna się w momencie, gdy w kraju trzeba ochrzcić dzieciaczka, wyprawić córcię na pierwszą komunię, wziąć ślubik lub pogrzebać ojczulka. Raptem się okazuje, że obcy urząd finansowy... zgłosił do ojczystej kurii lub parafii naszą apostazję! Co za niefart... a przecież ma być, jak u ludzi! Welonik, kwiatuszki, prezenciki, kopertki, wszystko po bożemu, tak by sąsiedzi widzieli, jaki to rozmach i lot mamy, jak oto bardzo się dorobiliśmy się na obczyźnie... I jak tu bez pierwszej komunii, gdy cała klasa niczym stado baranów do niej przystępuje, jak tu bez prezentów, bez imprezy? Co ludzie powiedzą? Przecież wyrzekliśmy się wszystkiego "na niby", a teraz znów ma być po bożemu, jak u wszystkich! Bo przecie tacy z nas ateiści, jak i katolicy!
Kościół jak na razie traktuje te wyrzeczenia z przymróżeniem oka, pamiętając z pewnością, jak to jego własny założyciel, pierwszy papież Piotr (Święty Wielki Pierwszy Doskonały, niemal tak samo jak nasz Wojtyła) trzykrotnie wyrzekał się Chrystusa "na niby". To jest zresztą o ile ciekawszy, by nie powiedzieć, ważniejszy "grzech pierworodny", niż ten, o którym ten sam kościół nam maluczkim prawi. Jak w końcu się ma zjedzenie głupiego jabłka "wbrew woli boga" wobec wyrzeczenia się przez "pierwszego wśród równych" apostoła samego p.t. Zbawcy, Odkupiciela, Nauczyciela, Syna Ojca i bóg tam jeszcze wie kogo!!! Nijak, nieprawdaż?!
Więc kościół niby wie o niby-apostazjach, ale nic niby sobie z tym nie robi. Bo po co? Polaczki wrócą ze zmywaków i nocników i mają nadal wykonywać swoje obowiązki liczbowo-procentowe, sprawiając, że w tym kraju jest 106.89% katolików. W tym oto celu na mocy nadanej Nam przez Ducha Świętego, uznajemy apostazję za nieważną! To nic, że była całkowicie dobrowolna. Istniejące kruczki prawne pozwolą tak ją zinterpretować, by udać, że nic takiego nie było. Dodatkowe 10 zdrowasiek od osoby, wsparte rzutem na tacę, załatwią sprawę definitywnie.
I tylko jedna rzecz gdzieś tam niepokoi szefów polskiego kościoła... Co wybierze ów pobożny, bogobójny naród, walający się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu i całujący kawałki szczątków Wojtyły w każdej osiedlowej parafii, gdy rząd wprowadzi podatek na kościół? Co on wybierze? Kilkadziesiąt złotych w kieszeni, czy możliwość dumnej prezentacji nowej fryzury, kapelusza, torebki przed sąsiadkami?
Obawiam się, że żaden książę Kościoła tego nie wie - ale czas się bać, waszmoście! To przecież WYście tych judaszy wychowali!
Amen.
Etykiety:
bydlactwo,
Katolicyzm,
Kościół,
Niemcy,
Polska,
społeczeństwo
wtorek, 10 kwietnia 2012
Kara za pychę
Dlaczego uważam, że ani nie był to zamach, ani nie stoją za tym Rosjanie?
Nie dlatego, że ich lubię.
Ale dlatego, że wiem: oni są maksymalnymi pragmatykami. Absolutnie ich nie stać na jakieś gesty, zrywy, zaś wszystko, co robią, do kogo się uśmiechają lub kogokolwiek zapewniają o swojej przyjaźni, uwarunkowane jest tylko i wyłącznie możliwymi zyskami i wpływami.
Rosjanie odnoszą się do Polski z grubsza pogardliwie. Nie jest to kraj warty ich uwagi, nie jest on ani zbyt egzotyczny, ani zbyt zamożny. Nie odczuwają wobec Polski kompleksu niższości, wręcz odwrotnie. Postrzegają Polskę jako całkowicie niesamodzielne terytorium służalczo podległe USA. Polska nie wchodziła ani nie wchodzi w krąg ich zainteresowań politycznych, zaś jej rola w polityce zagranicznej Rosji po zbudowaniu Nord Streamu zmalała jeszcze bardziej.
Ktokolwiek by ni był prezydentem tego małozamożnego, niesuwerennego kraiku, nie stwarza dla Rosji żadnego zainteresowania, żadnego niebezpieczeństwa. Czy prezydentem Polski byłby jakiś Juszczenko, Achmadineżad lub Obama - postrzegany byłby jako mniej czy bardziej głośna szczekaczka. W żaden sposób Polska nie mogłaby skutecznie zablokować potrzebne Rosji inicjatywy i porozumienia gospodarcze, bo wystarczy choćby odrobinę wiedzy, a mniej romantyzmu, by wiedzieć, że gdzie są sprzedawca, kupiec, towar i pieniądz w portfelu - tam zawsze będą kręcić się interesy, i żadne reytanowanie, blokowanie, przyjęcie deklaracji i apeli nic nie zmieni. Zbyt mocne jest parcie na kasę, na interesy, zbyt kucym listkiem figowym jest deklarowana europejska solidarność, dbanie o prawa człowieka, o jakość demokracji itp.
Rosjanie nie mieliby żadnego powodu, by zabijać prezydenta Kaczyńskiego. Jego retoryka, wymierzona w Rosję, nigdy raczej nie wzbudzała politowania tej ostatniej, najwyżej tylko ubaw. Rosja, w odróżnieniu od samego prezydenta Kaczyńskiego, zawsze ze wszystkimi potrafiła się dogadać i miała swoich agentów wpływu w większości starych i nowych demokracji na tej planecie, samej Polski nie wyłączając (niech ktoś wreszcie się przyjrzy działalności Waldemara Pawlaka!).
I oto ta zabawna szczekaczka, mająca największe problemy z własnym stolcem i z własnym premierem, miałaby zostać celem zamachu? Cóż za niedorzeczność...
Do tego Rosjanie świetnie wiedzieli: prezydentura tego człowieczka dobiega końca, a szanse, że zostanie on wybrany ponownie, były mniej-więcej takie same, jak szanse na reelekcję Wiktora Juszczenki w jego własnym kraju. "Mniej, niż zero".
Nie było dla Rosjan tajemnicą również i to, jak słabym, przereklamowanym prezydentem był Kaczyński. Jak słabym był cieniem swojego brata. Gdyby Rosjanie myśleli przyszłościowo i chcieliby "czynnie" wpłynąć na stany polskich elit politycznych, doczekaliby się, aż międzynarodowy pociąg relacji Warszawa-Smoleńsk z Jarosławem Kaczyńskim na pokładzie wjedzie w ich przestwory. Wówczas nieznani chuligani mogliby przypadkowo ułożyć na szynach trochę cegieł i chrustu.
Paradoksalnie, rolę Rosjan w wydarzeniu "Smoleńsk-2010" można porównać do roli Sowietów w Warszawskim Powstaniu. Chcecie - walczcie, nie chcecie - nie walczcie, odpowiedzialność ponosicie sami, naszej pomocy się nie doczekacie, bo niby za jakie "zasługi" i w jakim celu mamy wam pomagać? Wykrwawicie się na własną odpowiedzialność i - co więcej - na własne życzenie.
Tak i tutaj. Nikt Kaczyńskiego do Rosji nie zapraszał. Skoro chce lecieć - niech leci, zabraniać nie będziemy. Żadnych prezydentów, kwiatów, dywanów i orkiestr na lotnisku. Rozpieprzył się - no cóż, trudno. Przylecieli, naśmiecili, narobili bałaganu, kupę problemów, a teraz jeszcze mają pretensje.
Korzystając z okazji, tak samo jak i po powstaniu, Polacy zaczynają narzekać: "nie pomogli, nie wsparli, a nawet niechlujnie przeprowadzili sekcję zwłok". Może Rosja powinna wystawić rachunek Polsce za przeprowadzone operacje i dochodzenie? To wówczas możliwa będzie reklamacja "na podstawie paragonu". A tak - jakie pretensje?
I przecież wcale się nie utożsamiam z Rosją ani z jej zachowaniem choćby w sprawie Smoleńska. Jednak widzę jasno: gdyby to rzeczywiście miał być zamach, działania Rosji byłyby już po katastrofie całkowicie inne. Byłoby coś, co całkowicie by się różniło od tradycyjnej rosyjskiej "pragmatycznej bylejakości", którą obserwujemy również w przypadku zachowań postsmoleńskich (sekcja zwłok, ochrona miejsca katastrofy itd.).
Nie, Rosja po Smoleńsku pozostaje po prostu sobą. Co ciekawe, Polska również pozostaje sobą, gdyż widać, że ani ułańska fantazja prezydentów / pilotów nie została ujarzmiona, ani beznadziejnie przegrane, potopione we krwi powstania niczego Polaków nie nauczyły. Pozostają na swoim miejscu cyniczna obojętność jednej strony i pretensje drugiej.
Jeżeli ktokolwiek pragnąłby takiego właśnie zamachu, należałoby go szukać nie w Rosji, lecz w samej Polsce.
Co uczynia wersję o zamachu całkowicie już nierealistyczną.
Pamiętamy znane powiedzenie: "ciężko odchodzić, ale jeszcze ciężej pozostawać".
Ukryty w nim jest głęboki sens. Rzeczywiście, łatwiej jest odjeżdżać, niż pozostawać na peronie i machać w ślad chustą lub ręką, biegnąc za oddalającym się oknem pociągu / autobusu.
A jeszcze ciężej jest, gdy żegnamy nie tylko bliską, ukochaną osobę, a połowę siebie samego.
Pod tym względem katastrofa smoleńska niewątpliwie najbardziej dotyczy Jarosława Kaczyńskiego.
I tu wypada zastanowić się nad jej wymiarem symbolicznym.
Dla mnie jej wymiar jest jednoznaczny - to poskromienie Jarosława Kaczyńskiego. Małego człowieczka o ogromnej pysze, który za wszelką cenę zapragnął rządzić tym krajem. Człowieczka, który w drodze do władzy nie przejmował się nikim i niczym. Który ubzdurał sobie, że jest godny być premierem, prezydentem, kimkolwiek tam jeszcze.
Jarku - to jest kara dla Ciebie. Kara nie od Rosjan, lecz od Losu, nazywanego przez niektórych bogiem. Ten oto "bóg" poszedł drogą Stalina, gdyż, by pokarać Cię najdotkliwiej jak tylko jest możliwe, poświęcił życie 95 innych osób. Widocznie, uznał, że ofiara była warta swego celu. Paryż wart był mszy... Gdzie drwa rąbili, tam wióry leciały...
Lecz ty tego nie zrozumiałeś. Nadal pchasz się na najwyższe urzędy, choć wiesz, że już za chwilę zostaniesz sam jak palec. Kota już nie ma, mama jeszcze jest... Jest niby jeszcze bratanica, ale, postawiona przez ciebie przed koniecznością wyboru między stryjem a małżonkiem, wybierze raczej ojca swojego dziecka, jakimkolwiek by nie był. Jeżeli jest normalna, oczywiście.
Tak - to ciebie uważam za winnego śmierci twojego brata, a pośrednio - i wszystkich pozostałych. Bo twój brat zawsze był zakładnikiem twojej niepohamowanej ambicji. Nie był doskonały w tym co robił, nie był nawet dobry - ale nie był cynikiem, nie szedł po trupach, nie uczynił z całego kraju zakładniczki swoich kompleksów. Cała jego osobista ambicja wyraziła się w odmeldowaniu tobie "wykonania zadania".
Jarosławie Kaczyński: to, że nawet po tym znaku losu ty nadal brniesz w swoją pychę, planując kandydowanie na urząd prezydencki, oznacza, że śmierć brata bliźniaka niczego cię nie nauczyła. Zmuszasz do myślenia, że nawet tego nieszczęsnego swojego brata traktowałeś instrumentalnie.
To się jeszcze na tobie zemści.
.
Etykiety:
Jarosław Kaczyński,
Katastrofa,
Lech Kaczyński,
PiS,
polityka,
Polska,
Prezydent,
Rosja,
Smoleńsk
Z biegiem czasu...
Kiedy przeżywaliśmy kolejne narodowe histerie - w kwietniu 2005 i kwietniu 2010 - zastanawiałem się, jak będę oceniać po latach wydarzenia, postacie, reakcje...
Nie ukrywam, że tak samo jak i innych, ogarniało mnie przerażenie, rozpacz, strach przed utratą kogoś ważnego. Media podsycały moje emocje, epatowały kiczem, ztabloidyzowały odbiór wydarzeń. Cały otaczający nas świat w trzy miga zamienił się w żółto-czarną lub czarno-czerwoną stronę "Faktu", żałoby narodowe posypały się niczym z automatu...
Bałem się, że po latach, jak to zwykle bywa, obiekty tamtejszych wydarzeń ulegną jakiejś romantyzacji, idealizacji, nabiorą cech zupełnie niedostrzeganych za życia. Ciężko będzie ocenić na trzeźwo, co było dobre, a co było złe. Człowiek zwykle lepiej zapamiętuje dobre cechy, niż złe, więc zastanawiałem się, czy nie będę sobie po latach "płakał po papieżu" i uważał Kaczyńskiego za męża stanu...
Nic z tych rzeczy.
Po Wojtyle pozostało... uczucie niesmaku. Niesmaku po kiepskiej sztuce, po tanim odpuście, po kościelnym festynie z rozśpiewanymi siostrami, rozmodlonymi księżmi, kremówkami, górolami, barkami, Ludźmierzami, Fatimami i siostrami Faustynami. Niesmaku po tandecie, po głupocie, po Czesiach Dźwigajach i tych sryliardach wykreowanych "świętych", tak żeby każda parafia miała co najmniej jednego na własność. Niesmaku po totalnym płytkim uzewnętrznieniu całej strefy sacrum, po bezmyślnym ekumenizmie na poziomie ckliwych piosenek z Taize, śpiewanych pod gitarkę do "Boga" w przerwach między seksem na stogu siana.
Wojtyła urządził nam kilkudziesięcioletnią wiejską szopkę zamiast pontyfikatu - i to po tym, jak jego poprzednika otruto za próbę zaprowadzenia porządku w kościelnych finansach. Nie, to nie fabuła "Ojca chrzestnego", to niestety przykra prawda! Po czymś takim dostaliśmy kiepskiego aktora i jeszcze kiepściejszego poetę, klepiącego tandetę przez dwadzieścia parę lat, za to całkowicie wygodnego dla "świętych" przekrętasów od kościelnych finansów! Toż go nikt i nie tknął! Lucianiemu już po miesiącu podano przyprawioną herbatkę, a ten, o, puścił się w wojaże po planecie! Pasterz-rybak od siedmiu boleści...
Natomiast Kaczyński...
Nie, absolutnie nie przybyło mojej do niego sympatii. Nie umiem powiedzieć, czy gorszym prezydentem był Wałęsa, czy Kaczyński, ale samo to, że takie "ichmości" wybierane są na najwyższy urząd państwowy, budzi odrazę.
Czy Kaczyński obrósł w mity? Nie, na szczęście, zachowałem przytomność, więc cień współczucia, która mi się wykreowała tuż po jego śmierci, uległa rozsianiu. Z pustego i Salomon nie naleje, więc trudno mi uznać jakieś zasługi, których po prostu nie było. A że muzeum Powstania Warszawskiego tak jakoś średnio mnie obchodzi, to nawet tą jedyną, bezsprzeczną zasługą Kaczyńskiego nie umiem przykryć całej jego nieatrakcyjnej nagości.
Dodatkowo nie umiem jakoś zapomnieć tego, kto wsadził 96 ważniejszych w kraju osób do jednego starego radzieckiego samolotu. O ile pamięć mnie nie myli, był to właśnie Lech Kaczyński. No nic za to nie mogę, chyba tylko wzruszyć ramionami... Tak już to bywa, gdy taki nadęty
No i pozostała jeszcze ta polska hańba - ta walka pod krzyżem, o krzyż, za krzyż, jak zwał tak zwał. Ta zbiorowa histeria ciemnego ludu, umiejętnie podgrzewana przez media i co bardziej zainteresowane osoby. Słomiany zapał chyba już minął i nic już nie zaśmieca zabytkowych widoków Krakowskiego Przedmieścia. Pewnie, przypadkowa trumna zawsze pozostanie na Wawelu, ale przynajmniej krucyfiksów pod pałacem nie będzie. Tyle dobrego...
Pozostanie nam tylko jeszcze wykopanie z ziemi wszystkich polityków i sympatyków prawicy, w celu sprawdzenia, czy oby denaci mieli tylko po jednej wątrobie w zestawie. (Aż się boje pomyśleć, co będzie, gdy się okaże, że wątroba jest przesadnie pomarszczona...)
PS. Dlaczego zawsze, gdy rozmawiam z
Dlaczego żaden lewak nie gada ze mną o Leninie, Marksie czy Pol Pocie? Ani o Fidelu, ani o Kimie? Ani nawet o Kwaśniewskim?
Na nieszczęście dla prawicowców - prawicowość nie jest chorobą zaraźliwą. Owszem, przekazywana jest genetycznie, ale nie jest zaraźliwa. Jakże bardzo Wam współczuję :) Wiem, jesteście przez to nieszczęśliwi :)
.
Etykiety:
bydlactwo,
Katolicyzm,
Kościół,
Lech Kaczyński,
Papież,
paranoja,
PiS,
Polska,
Prezydent,
rzygać się chce
sobota, 7 kwietnia 2012
Dzień wolny od Chrystusa
Dziś wreszcie nadszedł ten "dzień jeden w roku", kiedy Chrystus ani się rodzi, ani męczy, ani wisi, ani się unosi w niebo, ani chodzi po wodzie, ani pędzi bimber.
Dzisiaj Chrystusa nie ma!
Poczujmy się przez chwilę wolni!
Wesołych świąt!
Jutro kościelna katarynka zacznie nawijać od nowa.
.
poniedziałek, 2 kwietnia 2012
Historia jubileuszowa, z życia wzięta
Powyższe zdjęcia przedstawiają Naczelnego Arcyszamana hominidów wraz z Boginią Pramatką. Bogini na załączonych obrazkach występuje z nieślubnym dzieciakiem - niczym zagorzała feministka, nie przejmująca się konserwatywną opinią publiczną.
Lecz bachorek nie zawsze naruszał intymność modłów arcykapłana... Równie częste bywały sesje z boginią tête-à-tête:
Naczelna Bogini tak bardzo obdarzyła swą łaską Pierwszego Szamana, że zupełnie zapomniała o dotychczasowych swych wybrańcach - człowieku i ptaszku - a stopień Jej zbliżenia się z arcykapłanem stał się przedmiotem burzliwych [p]omówień na wykopie i pudelku:
Nie wiemy nic na temat reakcji cieśli, którego swymi względami obdarzyła Bogini. Natomiast gołąbek obojętnym nie pozostał: przy pierwszej z rzędu okazji celnie zaatakował Arcypasterza strzałem prosto z du...szy:
Strzelił tak skutecznie, że dziś możemy oglądać Umiłowanego Ojca jedynie w postaci figury woskowej, tryumfalnie podróżującej po Meksyku:
Ot wam. Niestety, miłość bogini - to jeszcze nie wszystko, co potrzebne jest do szczęścia. Musimy żyć w symbiozie z naturą, a ptaki i owady mają wcale nie mniej do powiedzenia, co ssaki.
No... chyba że nigdy nie mieliście okazji być w Meksyku!
Amen.
.
Etykiety:
Humor,
Kościół,
miscellanea,
Papież
czwartek, 22 marca 2012
Szanowny Panie Ministrze Radku Sikorski!
Nie wątpię, iż w swych działaniach kieruje się Pan zasadami dobra Polski oraz zasadami demokracji.
Ale czasem zdarzają się sytuacje, gdy "dobro Polski" oznacza dobro pewnych, pojedynczych, bardzo konkretnych Polaków... które to dobro w żaden sposób nie idzie w parze z "zasadami demokracji".
Proszę wyjaśnić opinii publicznej, o jakich projektach "Kulczyka - Sikorskiego" ciągle naradza się prezydent Łukaszenka wraz ze swymi ministrami, swymi oligarchami, zausznikami, liżydupami? O jakich "polskich propozycjach wznowienia dialogu" w kontekście "projektów Kulczyka"? O jakich projektach idzie mowa w chwili, gdy cały cywilizowany świat obłożył białoruski reżim sankcjami? Co Panowie próbujecie sobie ugrać w tym czasie na Białorusi? Dlaczego o projektach tych wszędzie cicho, sza, zaś jedyne informacje wypływają potajemnie przez źródło w administracji prezydenta Białorusi?
Obawiam się, że w kontekście Białorusi "Sikorski" może być tylko jeden. "Kulczyk" - też.
Co tak ważnego należy w dzisiejszych czasach załatwiać z dyktatorem, że wystawia Pan na szwank cały autorytet Rzeczypospolitej, którą Pan reprezentuje?
Czekamy, czekamy na wyjaśnienia.
wtorek, 6 marca 2012
Nurtujące pytanie
No cóż, powoli wszystko się krystalizuje. Zatrzymano dyżurnego. Może usłyszy zarzuty. Może zaniedbał obowiązki, może czekał na "Gubałówkę", która nie nadjechała. Może banalnie przegapił.
Może maszynista zignorował znak "stop". Może znak był, może nie. Może nie było, bo nie zadziałał; może nie było, bo nie został uruchomiony. A może jednak był.
Tak naprawdę nie mamy już wiele tajemnic do rozwikłania. Sprawa jest raczej przyziemna, choć przez to nie mniej tragiczna.
Ale na jedno pytanie odpowiedzi wciąż szukam.
Jak można jechać "niewłaściwym" (czyli lewym) torem z maksymalną dozwoloną prędkością (120 km/h)?
Skoro wiemy, że jedziemy niewłaściwym torem, jak można nie zahamować, gdy daleko na horyzoncie pokazały się światła? Nie ma znaczenia, czy mógł to być "pociąg remontowy" czy cokolwiek innego. Ważne jest jedno: nie jadę swoim torem.
Przypominam, że procedury kolejowe nakazują wszystkie odstępstwa od normy, wszystkie prędkości na wszystkich odcinkach zgłaszać maszyniście przed rozpoczęciem trasy. W tym przypadku raczej nie było wskazówki "Starzyny: tor lewy, maksymalna prędkość". Gdyby taka wskazówka była, oznaczałoby to, że cała katastrofa została zaplanowana kilka godzin wcześniej. Ja w to nie wierzę. Najpewniej żadnej takiej wskazówki nie było, a maszynista znalazł się w sytuacji nadzwyczajnej. Nieprzepisowej.
Jak w ogóle można było jechać cudzym torem z najwyższą prędkością?
Przecież wiemy, że sytuacje, gdy musimy jechać lewym torem, są wyjątkowe, powinny być opisane w karcie trasy (przed wyruszeniem w trasę), zaś podczas jazdy lewym torem zawsze obowiązuje szczególna ostrożność. W każdej sytuacji, nie tylko w niezaplanowanej.
I na pewno nie 120 km/h.
Niekiedy z przyczyn technicznych pociągi wyprawiane są na podstawie tzw. rozkazu szczególnego po torze przeznaczonym do jazdy w kierunku przeciwnym. Sytuacja taka zobowiązuje maszynistę do wyjątkowo uważnej obserwacji szlaku i reagowania na każdą wątpliwość, co do poprawności takiego rozkazu.
W momencie, gdy mkniemy z maksymalną prędkością w siną dal, widząc błyszczącą nitkę drugiego toru po swojej prawej stronie, nie ma już znaczenia, co zrobił lub czego nie zrobił jakiś dyżurny gdzieś tam. Teraz na nas spoczywa cała odpowiedzialność.
.
Może maszynista zignorował znak "stop". Może znak był, może nie. Może nie było, bo nie zadziałał; może nie było, bo nie został uruchomiony. A może jednak był.
Tak naprawdę nie mamy już wiele tajemnic do rozwikłania. Sprawa jest raczej przyziemna, choć przez to nie mniej tragiczna.
Ale na jedno pytanie odpowiedzi wciąż szukam.
Jak można jechać "niewłaściwym" (czyli lewym) torem z maksymalną dozwoloną prędkością (120 km/h)?
Skoro wiemy, że jedziemy niewłaściwym torem, jak można nie zahamować, gdy daleko na horyzoncie pokazały się światła? Nie ma znaczenia, czy mógł to być "pociąg remontowy" czy cokolwiek innego. Ważne jest jedno: nie jadę swoim torem.
Przypominam, że procedury kolejowe nakazują wszystkie odstępstwa od normy, wszystkie prędkości na wszystkich odcinkach zgłaszać maszyniście przed rozpoczęciem trasy. W tym przypadku raczej nie było wskazówki "Starzyny: tor lewy, maksymalna prędkość". Gdyby taka wskazówka była, oznaczałoby to, że cała katastrofa została zaplanowana kilka godzin wcześniej. Ja w to nie wierzę. Najpewniej żadnej takiej wskazówki nie było, a maszynista znalazł się w sytuacji nadzwyczajnej. Nieprzepisowej.
Jak w ogóle można było jechać cudzym torem z najwyższą prędkością?
Przecież wiemy, że sytuacje, gdy musimy jechać lewym torem, są wyjątkowe, powinny być opisane w karcie trasy (przed wyruszeniem w trasę), zaś podczas jazdy lewym torem zawsze obowiązuje szczególna ostrożność. W każdej sytuacji, nie tylko w niezaplanowanej.
I na pewno nie 120 km/h.
Niekiedy z przyczyn technicznych pociągi wyprawiane są na podstawie tzw. rozkazu szczególnego po torze przeznaczonym do jazdy w kierunku przeciwnym. Sytuacja taka zobowiązuje maszynistę do wyjątkowo uważnej obserwacji szlaku i reagowania na każdą wątpliwość, co do poprawności takiego rozkazu.
W momencie, gdy mkniemy z maksymalną prędkością w siną dal, widząc błyszczącą nitkę drugiego toru po swojej prawej stronie, nie ma już znaczenia, co zrobił lub czego nie zrobił jakiś dyżurny gdzieś tam. Teraz na nas spoczywa cała odpowiedzialność.
.
Etykiety:
Katastrofa,
Polska
poniedziałek, 5 marca 2012
Pseudo żałoba narodowa...
Pomimo smutku i współczucia, które odczuwam wobec absolutnie niewinnych ofiar tragedii i ich bliskich, nie mogę nie uznać racji Artyście, który protestuje przeciwko nagminnemu ogłaszaniu przez "Pana Prezydenta" żałoby narodowej.
Żałobę każdy powinien przeżywać we własnym sercu. W trakcie żałoby każdy ma święte prawo i honorowy obowiązek niewłączania telewizora, niesłuchania piosenek w radiu, niechodzenia do kina, nietańczenia na dyskotekach, niezawierania ślubów, nieuprawiania seksu, niepicia alkoholu... Jeżeli organizatorzy imprez rozrywkowych lub kulturalnych na tym stracą - no cóż, takie jest życie...
A jeżeli nie stracą? A jeżeli teatry, kina, kluby, knajpy i sex-shopy będą pełne?
Czy należy ustawowo nakazywać narodowi się smucić?
Niestety, żałoba narodowa potrzebna jest jedynie politykom. To oni najchętniej ją celebrują, posępnie się marszczą w telewizji, nachylają głowy w "skupieniu" i dobierają piękne słowa "strasznego współczucia". To jest świetna okazja dla kolejnego lans-lans-lans...
Ani Umarli, ani ich rodziny nie zyskują na ogłoszeniu żałoby narodowej. Zyskują tylko i wyłącznie politycy.
Bo łatwiej jest polansować się w telewizji na tle opuszczonej flagi, niż zakasać rękawy i cokolwiek zmienić w archaicznej polskiej infrastrukturze, prawda, "Panie Prezydencie", "Panie Premierze" i wszyscy święci i święte z Wiejskiej? I łatwiej, i przyjemniej, i nic nie kosztuje, nieprawdaż?
A ci, którzy stracili pieniądze, kontrakty, występy, ci mają siedzieć cicho i się nie wychylać, by nie naruszyć "ogólnonarodowej" żałoby? Bo jak co, to zostaną wyklęci niczym sępy, chcące żerować na tragedii w momencie, gdy "wszyscy są w żałobie"?
Toż to WY, rządzący, żerujecie na tragedii! Nikt inny, oprócz WAS, z tego zysków nie czerpie!
.
Etykiety:
Katastrofa,
polityka,
Polska,
Prezydent,
społeczeństwo
Polska sieć kolejowa obciążona jest w ok. 35 %
- informuje Adrian Furgalski, ekspert Zespołu Doradców Gospodarczych "TOR".
To jest bardzo prawdopodobne, choć nie wiem, czy wliczone w to są trasy nieużywane (np. w Warmińsko-Mazurskim) lub takie, które od dawna istnieją jedynie w ewidencji którejś ze spółek "z okolic" PKP, lecz które w rzeczywistości od dawna spoczęły w punktach skupu złomu.
Ale mimo wszystko, boję się sobie wyobrazić, co by było, gdyby pociągów było choćby tylko dwa (a nie trzy) razy więcej.
No tak, moje obawy są całkowicie nieuzasadnione. Nie byłoby więcej pociągów. Przecież przewoźnikom wagonów zabraknie (chyba że "wyremontują" te ze Szczekocin). A tuż potem - lokomotyw. A tuż po lokomotywach - torów. Doświadczamy tego w Warszawie, gdzie, jak się zepsuje jakiś tor, ustawia się łańcuszek pociągów, które nie mają żadnej możliwości objazdu. Albo gdzie przewoźnicy walczą o dostęp do torów - bo jednym torem musi jechać i pociąg miejski, i pociąg "Kolei Mazowieckich", i pociąg dalekobieżny, i może nawet jakiś towarowy.
Im więcej pociągów, tym większe zatory przed przejazdami... Bo tuneli czy wiaduktów również brakuje. Bo Polska nagle się obudziła z pijanego letargu i nie może sobie uświadomić, że powstania dawno się skończyły.
No tak. Obudziła się, i zbudowała "stadion narodowy". I pół "świątyni opatrzności" "suwerennego narodu" "najjaśniejszej rzeczypospolitej".
Ktoś tu jeszcze domaga się autostrad?
Czas na odpoczynek!
.
To jest bardzo prawdopodobne, choć nie wiem, czy wliczone w to są trasy nieużywane (np. w Warmińsko-Mazurskim) lub takie, które od dawna istnieją jedynie w ewidencji którejś ze spółek "z okolic" PKP, lecz które w rzeczywistości od dawna spoczęły w punktach skupu złomu.
Ale mimo wszystko, boję się sobie wyobrazić, co by było, gdyby pociągów było choćby tylko dwa (a nie trzy) razy więcej.
No tak, moje obawy są całkowicie nieuzasadnione. Nie byłoby więcej pociągów. Przecież przewoźnikom wagonów zabraknie (chyba że "wyremontują" te ze Szczekocin). A tuż potem - lokomotyw. A tuż po lokomotywach - torów. Doświadczamy tego w Warszawie, gdzie, jak się zepsuje jakiś tor, ustawia się łańcuszek pociągów, które nie mają żadnej możliwości objazdu. Albo gdzie przewoźnicy walczą o dostęp do torów - bo jednym torem musi jechać i pociąg miejski, i pociąg "Kolei Mazowieckich", i pociąg dalekobieżny, i może nawet jakiś towarowy.
Im więcej pociągów, tym większe zatory przed przejazdami... Bo tuneli czy wiaduktów również brakuje. Bo Polska nagle się obudziła z pijanego letargu i nie może sobie uświadomić, że powstania dawno się skończyły.
No tak. Obudziła się, i zbudowała "stadion narodowy". I pół "świątyni opatrzności" "suwerennego narodu" "najjaśniejszej rzeczypospolitej".
Ktoś tu jeszcze domaga się autostrad?
Czas na odpoczynek!
.
Etykiety:
Katastrofa,
Polska
niedziela, 4 marca 2012
Pociąg do piekła c.d.
Nie wiem, nie umiem pozbierać się z myślami. Nie chcę nikogo osądzać. Nie chcę być najmądrzejszy i "wiedzieć lepiej", niż odpowiednio upowaznieni i zorientowani ludzie.
Trudno mieć pretensję do maszynistów o to, że nie było hamowania. Wieczorem, w ciemnościach, gdy z daleka widzimy ognie pociągu z naprzeciwka, nie wiemy, którym torem on jedzie. Nie wiemy tego aż pociąg zbliży się wystarczająco. Trudno, by maszynista hamował odruchowo, gdy widzi z naprzeciwka dalekiw ognie: przecież on takie ognie widzi nawet co kilkanaście minut. To tak, jak gdyby kierowca auta zwalniał za każdym razem, gdy zbliża się do niego inny samochód.
Więc ma się rozumieć, że maszynista zakłada, że wszystko jest OK. To przecież nie on wybiera tor, którym jedzie. To nie tramwaj, nie trolejbus, kierowca którego sam steruje zwrotnicą na torach lub na sieci trakcyjnej.
Ale mimo to wątpliwości pozostają.
Ruch pociągów w Polsce jest prawostronny. Inaczej, niż we Włoszech czy Szwajcarii. Maszynista może nie wiedzieć, którym akurat torem jedzie pociąg z naprzeciwka, ale wie, którym torem jedzie on sam. Wie, bo widzi obok błyszczącą nitkę drugiego toru.
Więc maszynista InterRegio z Warszawy musiał co najmniej się zastanowić, co on w ogóle robi na lewym torze. Rozumiem, że czasem pociąg wyjątkowo jest kierowany na inny, niż normalnie, tor, lecz w momencie, gdy do nas zbliża się inny pociąg, maszyniście powinno zaświtać w głowie pytanie, czy nie ma tu nieprawidłowości. Nie zaświtało...
Naprawdę nie chcę nikogo osądzać. Ktokolwiek tu zawinił, będzie miał koszmarne wyrzuty sumienia do końca życia. Nie będzie pewnie psychicznie zdolny do dalszego wykonywania zawodu. Pozostanie mu trwały uraz.
Nie wiem też, jaki był profil trasy, czy pociągi się "widzieli", czy może linia była wygięta i kontaktu wzrokowego nie było aż do ostatniej sekundy. Nie wiem, zapewne się dowiem później.
Ale przeraża to, jak kruche jest życie. Jak bardzo zależy od przypadku. Jak w każdej chwili możemy przestać istnieć...
Dotychczas czułem się w pociągach bezpiecznie, nawet tych prowadzonych przez PKP...
.
Etykiety:
Katastrofa,
Polska
sobota, 3 marca 2012
Katastrofa pociągu: najnowocześniejsza linia w Polsce
No i doszło do katastrofy. Na najszybszej, więc chyba najnowocześniejszej trasie w Polsce - CMK.
Nie chcę nikomu niczego udowadniać, ale od dawna w napięciu czekałem na coś takiego.
Niestety, w burdelu zwanym "PKP" inaczej i być nie może. Nikt niczego nie pilnuje. Wszyscy "jadą" na starej, przestarzałej infrastrukturze. Jaki panuje tam "porządek", wie w tym kraju każdy.
Że dotychczas, w poprzednich latach nie zdarzyło się nic równie tragicznego, to tylko dlatego, że pociągów w Polsce jest jak na lekarstwo. Gdyby było tyle, co w Niemczech - katastrofa pewnie zdarzałaby się codziennie.
Lecz nawet i przy tak małej liczbie pociągów PKP nie jest w stanie zapewnić ich normalne funkcjonowanie, zapewnić bezpieczeństwo podróżujących, zapewnić ludzkie warunki podróży.
Szlag by trafił "polskie koleje państwowe". Wraz z całym kierownictwem ich spółek, wraz z całą infrastrukturą, wraz z rozrośniętym personelem i popieprzonymi związkami zawodowymi.
"Pociąg do piekła" - ta trasa powinna być obsługiwana przez PKP! Żadna inna!
.
Nie chcę nikomu niczego udowadniać, ale od dawna w napięciu czekałem na coś takiego.
Niestety, w burdelu zwanym "PKP" inaczej i być nie może. Nikt niczego nie pilnuje. Wszyscy "jadą" na starej, przestarzałej infrastrukturze. Jaki panuje tam "porządek", wie w tym kraju każdy.
Że dotychczas, w poprzednich latach nie zdarzyło się nic równie tragicznego, to tylko dlatego, że pociągów w Polsce jest jak na lekarstwo. Gdyby było tyle, co w Niemczech - katastrofa pewnie zdarzałaby się codziennie.
Lecz nawet i przy tak małej liczbie pociągów PKP nie jest w stanie zapewnić ich normalne funkcjonowanie, zapewnić bezpieczeństwo podróżujących, zapewnić ludzkie warunki podróży.
Szlag by trafił "polskie koleje państwowe". Wraz z całym kierownictwem ich spółek, wraz z całą infrastrukturą, wraz z rozrośniętym personelem i popieprzonymi związkami zawodowymi.
"Pociąg do piekła" - ta trasa powinna być obsługiwana przez PKP! Żadna inna!
.
Etykiety:
Katastrofa,
Polska
czwartek, 1 marca 2012
Nieco o wartościach prawicowych
Jak to jest, że lewica z różnych krajów potrafi ze sobą dogadywać się i współpracować, natomiast prawica - nie?
Czyżby wartości lewicowe były wszędzie uniwersalne, natomiast prawicowe - w każdym kraju swoje?
Jak to jest? Czy polska prawica popiera działania prawicy niderlandzkiej, tej od "poskarż się na Polaka"? Czy polska prawica wyznaje te same wartości, co NPD i Związek Wypędzonych? Czy polska prawica ma zbliżone poglądy z UNA-UNSO i partią Swoboda? Czy polska prawica solidaryzuje się z prawicą litewską, gnębiącą Polaków?
A jeżeli nie, to dlaczego?
Gdzie te rzekome wspólne wartości tradycyjne, konserwatywne, religijne, "zdrowo"-nacjonalistyczne?
Polska ultraprawica wielbi i czci Hitlera, "wybawiciela białej rasy", łączy się z nim w jego nienawiści do Żydów, lecz trochę jakby zapomina, że Hitler z wcale nie mniejszą lubością mordował takich, jak oni, Polaków. Dlaczegoś nie widział w nich "pobratymców" w godnej sprawie obrony białej rasy... Może mało mordował? A może lubimy swoich oprawców? Zaiste, prawicowe to i "wartościowe"... choć bardziej cuchnie masochizmem, niż jakimiś wartościami.
Nie, oczywiście, i po lewej stronie są radykałowie... choćby o Czerwonych Brygadach wspomnę. Co więcej, jak powiedział ktoś z mądrych (ja), bardzo lewi i bardzo prawi są na politycznej kuli niby tak dalecy od siebie, że gdzieś tam za horyzontem się zmykają. Nie ma to, jak robotnicza partia narodowo-socjalistyczna Hitlera, czy też partia narodowo-bolszewicka Limonowa, "absolutnie prawa i nieskończenie lewa jednocześnie"...
Lecz radykałowie lewicowi są znacznie mniej namacalni, widoczni, szkodliwi. Musiałem nieźle się nagłowić, by przypomnieć sobie jakiekolwiek przykłady tego planktonu politycznego. Tymczasem prawica, zwalczająca inną prawicę, nie tylko u siebie, lecz i zagranicą, otacza nas wszędzie - w gazetach, radiu, telewizji, w sejmie, w kościele...
Pomyśleć tylko, że nikt jeszcze nie stwierdził, że chodzi nie o prawicowe usposobienie, nie o "wartości tradycyjne", a o chorobę psychiczno-umysłową. Bowiem owe "wartości prawicowe" rozbijają się w drobny mak tuż po przekroczeniu granicy sąsiedniego kraju. Tam czyhają na ciebie ich miejscowe prawicowe oszołomy, wartościom których ty faktem swego istnienia przeszkadzasz... Każdy kraj ma swoje własne "wartości prawicowe", których nie da się pogodzić z sąsiedzkimi. No, chyba że w celach taktycznych, np. w Parlamencie Europejskim, z jakimś dalekim krajem, któremu nie zdążyliśmy się jeszcze naprzykrzyć historycznie. Do czasu, rzecz jasna - przecież żadna europejska prawica na dłuższą skalę nie pogodzi się z napływem polactwa, rumuństwa i bułgarstwa, jakkolwiek prawicowe w swych własnych wartościach ono nie było.
Jako reprezentanci "tych samych" "wartości", prawdziwie prawicowi Polacy powinni wesprzeć inicjatywę Geerta Wildersa, szefa Partii Na Rzecz "Wolności", autora słynnego portalu antyimigranckiego... i niechybnie wynieść się z Niderlandów do siebie, dziękując Wildersowi za wartościowe upomnienie o nieco zapomnianych wartościach prawicowych.
.
środa, 29 lutego 2012
PETA kills animals
Dear Jane Dollinger, you must be gassed. And throw yourself out in the trash with all PETA.
.
Etykiety:
miscellanea
To nie fair!
Wszyscy się naśmiewają z "ministry Muchy", całkiem zresztą słusznie, ale jakoś nikt nie zauważa, że najpierw propozycja "Pani Ministro" wyleciała z ust Samego Pełnych Tytułów Pana Lisa. Jej Ekscelencja Mucha (czy to nie brzmi przypadkiem jeszcze śmieszniej?) jedynie skorzystała z podanej propozycji. Być może zrobiła to z przekory?
Czasem przystanie na czyjąś tak absurdalną propozycję ma na celu ośmieszenie osoby, która właśnie miała w planach ośmieszenie ciebie. Zazwyczaj to całkiem dobrze skutkuje - no chyba że kogoś a priori lubimy, a kogoś nie. W tym przypadku pani Mucha akurat szczęścia nie miała - zebrała na siebie wszystkie cięgi.
Ale czy tylko mi się wydaje, że najbardziej w tej sytuacji ośmieszył się Sam Pan Lis?
Etykiety:
bydlactwo,
Manipulacja,
polityka,
społeczeństwo
poniedziałek, 27 lutego 2012
Indoktrynacja
Myślicie, że indoktrynacja to cecha poprzedniego ustroju? albo cecha państwa totalitarnego? albo dotyczy obecnie różnych tam Białorusi czy Rosji? Ewentualnie uprawiana jest przez Berlin lub Waszyngton?
Też tak do pewnego momentu myślałem.
Aż pewnego razu usłyszałem w kościele, a potem przeczytałem na stronie "publicznego" warszawskiego przedszkola...
Sercem kocham Jezusa,
Sercem kocham Jezusa,
Zawsze będę Go kochał,
Bo On pierwszy ukochał mnie.
Czy ….. (imię dziecka) kocha Jezusa?
- Tak, kocham Jezusa.
Dlaczego kochasz Jezusa?
- Bo On pierwszy ukochał mnie.
Czy dziewczynki kochają Jezusa?
- Tak, kochamy Jezusa.
Dlaczego kochacie Jezusa?
- Bo On pierwszy ukochał nas.
Czy chłopcy kochają Jezusa?
- Tak, kochamy Jezusa.
Dlaczego kochacie Jezusa?
- Bo On pierwszy ukochał nas.
Czy rodzice kochają Jezusa?
- Tak, kochamy Jezusa.
Dlaczego kochacie Jezusa?
- Bo On pierwszy ukochał nas.
Przeczytajcie to, raz, drugi... od ckliwej monotonii robi się niedobrze, prawda? Powiało prymitywem, strasznym prostactwem, celowym ogłupianiem... Indoktrynacją. A teraz wyobraźcie sobie, że cała schola, cała grupa, cały kościół buja się w rytm natrętnej, obrzydliwej piosenki, wyśpiewując bezsensowne formułki... Głupota, niczym Gołębica (widocznie, siostra "ducha świętego"), unosi się i fruwa nad wszystkimi.
A przecież tej i innych podobnych piosenek uczą się dzieci... od małego, od przedszkola, do pierwszej komunii. Tych piosenek nie odczytuje merytorycznie podkuty ksiądz biskup, lubujący się własną elokwencją, ani rozgarnięty ksiądz proboszcz, kolędujący na nowy samochód. Czarną pracę Kościoła odwalają za tych panów żołnierzyce Chrystusa - zakonnice. To, co wyprawiają zakonnice w kontaktach z dziećmi, woła o pomstę do nieba. Szare, głupie baby, pozbawione smaku, poczucia i wyczucia artystycznego, pozbawione na własne życzenia piękna macierzyństwa, piękna miłości cielesnej, wyprawiają z gustami i psychiką dzieci to, za co zwykły pedagog czy wychowawca dawno dostałby kopniaka w dupę.
A dzieci się uczą... czytają, śpiewają, malują "dobrego Jezusa". A potem wyrastają, i... bronią "tradycji". I mówią, że wszyscy w coś wierzą - jedni w "istnienie", drudzy w "nieistnienie". I nie wiedzą, jak to można bez "dobrego Jezusa" żyć.
Te dzieci są indoktrynowane o wiele drastyczniej, niż jakiekolwiek społeczeństwo jakiegokolwiek totalitarnego kraju. Bo tutaj wszystko się odbywa pod korowód zapewnień o "boskiej miłości", haseł o demokracji, w majestacie prawa, przy powszechnej akceptacji... Gdzie ma się ukryć, schować dziecko, które nie chciałoby śpiewać o tym, czy i dlaczego "ukochało Jezusa"? Gdzie ma się podziać dzieciak, który do Jezusa miłości nie odczuwa?????
Etykiety:
Katolicyzm,
Kościół,
Manipulacja,
modlitwa,
paranoja,
pieśń kościelna,
Polska,
społeczeństwo
piątek, 24 lutego 2012
Ateizm to nie "wiara w nieistnienie boga"!
Na "Wyborczej" trwa bardzo ożywiona polemika, wywołana bardzo ciekawym listem Wojciecha Szczęsnego.
Gdyby tak popatrzeć na przekrój odpowiedzi, to kościoły nasze powinny być co najmniej w połowie puste. Tak jednak nie jest... może dlatego, że ci co bardziej wierzący nie czytają "Wyborczej" online (ani prawdopodobnie niczego innego, również offline). W każdym razie, czego tylko wierzący nie zarzucają niewierzącym... Naprawdę, forum godne jest przeczytania.
Najbardziej wkurzające są twierdzenia typu "udowodnij, że Boga nie ma" (w znaczeniu "udowodnij, że nie istnieją krasnoludki" albo "udowodnij, że nikogo nie zabiłeś"), albo, co lepsze, komentarz, że nie ma ludzi niewierzących - "teiści wierzą w [istnienie] boga, ateiści wierzą w jego nieistnienie". Wszyscy wierzą we wszystko. No, komuniści kiedyś wierzyli w Lenina, Stalina, Mao i innych kurdupli, co dobitnie pokazuje, że nie chodzi o obiekt adoracji, lecz o stan zdrowia psychicznego tego, kto adoruje. A z tym zawsze jest problem, czy u komuchów, czy u "imperialistów", czy na lewicy, czy na prawicy. A "bogowie" zawsze niestety się znajdą.
Twierdzenie, że wszyscy w coś wierzą, jest wręcz bałamutne... Ateiści niby wierzą, że kogoś nie ma? Opamiętajcie się, ludzie, to na WAS - wierzących - leży udowodnienie, że coś jednak jest, a nie odwrotnie! Nie trzeba wszystkich czesać tym samym grzebieniem, czy mierzyć tą samą miarą! Ateiści nie "wierzą w nieistnienie", lecz nie wierzą w istnienie!
A ja mam swoje trzy grosze do wstawienia:
Ateizm to nie "wiara w nieistnienie boga".
Ateizm - to wtedy, gdy wszystko mi jedno, czy bóg istnieje, czy nie istnieje.
Może sobie istnieć. Mi to nie przeszkadza. On ma takie samo prawo do istnienia, jak ja.
Inna sprawa, że nie mam zamiaru go adorować. Jeżeli bóg oczekuje adoracji od setek miliardów ludzi (w ciągu całego istnienia ludzkości), to jest to po prostu straszna pycha. Z jakiej racji muszę go adorować, być mu za cokolwiek wdzięcznym? Bez przesady. Z bogiem policzę się (albo nie), gdy umrę. A małym ludziskom, którzy są gotowi zabijać tych, co nie podzielają ich "wiary", mówię: wara ode mnie. Bo to ludzie chcą rozliczać innych ludzi. W imię boga, oczywiście. Tacy sami ludzi boga i wymyślili - żeby łatwiej było panować nad innymi ludźmi.
I to właśnie jest moja deklaracja światopoglądowa.
Amen.
.
Etykiety:
Kościół,
Manipulacja,
Polska,
rzygać się chce,
społeczeństwo
piątek, 10 lutego 2012
Kretyni rządzą Warszawą
«Stacja "Świętokrzyska pasta". Ostrożnie, drzwi zamykają się. Następna stacja - "Majonez kielecki"».
Durnie. Idioci rządzą tym miastem. Ostatnio przecierałem oczy ze zdumienia, gdy ujrzałem nazwę "Skwer Matki Sybiraczki".
Nikt jeszcze nie ma tego dość? Nikt nie ma jeszcze dość tego, że Warszawa w znacznej swej części wygląda jak świeżo po przegranym powstaniu? Jak ktoś nie wierzy, niech uda się na Pragę. Obojętnie, czy Północ, czy Południe.
A ci kombatanci... gdyby z taką werwą walczyli z Niemcami, jak teraz lobbują "swoje" nazwy, na pewno wygraliby zarówno powstanie warszawskie, jak i całą wojnę. Bez pomocy ruskich. W cuglach, we wrześniu 1939, zanim jeszcze Stalin wszedł.
Ależ jak mogli wygrać, skoro są tak denni? Nie dość, że są beznadziejnie twardogłowi (żadna dżuma ani cholera ich nie bierze... ot co znaczy hartowanie komunistyczne! Są niczym Lenin, wiecznie żywi...), to jeszcze narzucili tej biednej Warszawie w 1944 roku swoje powstanie. Nie dość, że narzucili, to jeszcze przegrali!! Ot, uczynili zakładnikami swojej głupoty jakiś milion osób, zamordowanych i wysiedlonych.
A teraz czynią swymi zakładnikami kolejne 2 miliony osób. I bóg jeden wie, ilu jeszcze. Nienarodzonych. Na wieki wieków namaszczonych pastą świętokrzyską z mięsa kombatantów. Amen.
.
Etykiety:
Polska,
rzygać się chce,
społeczeństwo,
Warszawa
piątek, 3 lutego 2012
"Podchodziłem do sprawy zbyt dwudziestowiecznie..."
Panie Premierze, bardzo mądra decyzja.
Akurat nie wątpimy, iż jest Pan premierem jak najbardziej XXI-, a nawet XXII-wiecznym, ale jak dotychczas Pański rząd w sprawie służalczego wobec amerykanów wprowadzenia przepisów ACTA za bardzo się zagalopował. Cieszymy się, że miłe pochody "pierwszomajowe" po różnych miastach kraju i niemniej miłe surfowanie po stronach rządowych geniuszy młodych, lecz gniewnych, potrafiło otworzyć Panu oczy.
Mamy też nadzieję, że w takim galopującym tempie Polska dogoni i wyprzedzi inne kraje europejskie w nieco innych dziedzinach. Może to być jakkolwiek trudne, wszak rzadko które wyprzedzenie udało nam się tak małym nakładem...
A teraz serio. Panie Premierze, w świetle tego, że Polska ma na swych sztandarach różne hasła wolnościowe, ten szczenięcy pęd, ta, podkreślę raz jeszcze, służalczość wobec mocnych tego świata w podpisywaniu się pod ACTA jest bardzo, bardzo nie na miejscu. Dobrze, że wreszcie Pan to zrozumiał.
A Pierwszą Strzelbę kraju niejako przy okazji uprasza się o całkowite zaprzestanie ohydnych, karygodnych praktyk myśliwskich. Do Polski przyjeżdżali na polowanie Romanowowie, Chruszczowowie, Breżniewowie i inni różnej maści hitlerzy. A teraz proszę, mamy własnego namiestnika...
.
Etykiety:
polityka,
Polska,
Prezydent,
społeczeństwo
Matka zabiła
... a teraz cała Polska zna jej twarz: twarz kłamczuchy, twarz dzieciobójczyni, twarz osoby religijnej, która kiedyś służyła do mszy w klasztorze, a później wzięła ślub z byłym ministrantem. Twarz osoby, dbającej o prokreację.
Cała Polska jej współczuła, żyła tą sprawą. Wszyscy byli poruszeni. I taki finał...
Proponuję matce zgłosić się po odbiór 160 tysięcy złotych, przeznaczonych na nagrodę za informację. Wszak to nikt inny, jak sama pani Kasia W., wskazał zabójcę i porywacza.
Nie wiem, jak można egzystować po tym, jak twoją obłudną twarz poznały miliony ludzi. Na co liczyłaś, mamo, epatując swoją tragedią, udzielając wywiadów, pozując do zdjęć? Po co brnęłaś w to wszystko?
Może warto było jednak w tym klasztorze zostać?
.
Cała Polska jej współczuła, żyła tą sprawą. Wszyscy byli poruszeni. I taki finał...
Proponuję matce zgłosić się po odbiór 160 tysięcy złotych, przeznaczonych na nagrodę za informację. Wszak to nikt inny, jak sama pani Kasia W., wskazał zabójcę i porywacza.
Nie wiem, jak można egzystować po tym, jak twoją obłudną twarz poznały miliony ludzi. Na co liczyłaś, mamo, epatując swoją tragedią, udzielając wywiadów, pozując do zdjęć? Po co brnęłaś w to wszystko?
Może warto było jednak w tym klasztorze zostać?
.
Etykiety:
bydlactwo,
społeczeństwo
środa, 1 lutego 2012
Tego nie robi się kotu...
Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk
także nie ta, co kładła.
Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa,
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął.
I uporczywie go nie ma.
Do wszystkich szaf się zajrzało,
przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.
Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie sie szło w jego stronę
jakby sie wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków, pisków na początek.
Tego nie robi się kotu.
(W. S.)
.
wtorek, 17 stycznia 2012
Putin wybiera się na prezydenta
"Starający się o trzecią kadencję prezydencką Władimir Putin chwali się w dzienniku "Izwiestia" zasługami dla ojczyzny, 'wyprowadzeniem Rosji ze ślepego zaułka' i 'przetrąceniem kręgosłupa terroryzmowi'", podaje "Gazeta Wyborcza".
I niby wszystko by się zgadzało. Tyle że dwa słowa zostały zamienione miejscami. Ot, taka niewinna gra półsłówek.
Powinno być natomiast tak:
"Putin chwali się [...] 'wyprowadzeniem terroryzmu ze ślepego zaułka' i 'przetrąceniem kręgosłupa Rosji'".
Kto zna dzisiejszą Rosji, ten wie, która mianowicie wersja jest poprawna.
Etykiety:
Rosja
poniedziałek, 2 stycznia 2012
Moje osobiste pożegnanie Kima Dzong Ila
W tych dniach Wielkiej Żałoby, solidaryzując się z bratnim narodem północnokoreańskim i przewodniczącymi mu towarzyszami, postanawiam zwiększyć mój dotychczasowy wkład w Dzieło Przyjaźni Polsko-Północnokoreańskiej, czynnie biorąc udział w Żałobie. Wyznając święte i uniwersalne wartości wytycznych Wielkiej Idei Dżucze, postanawiam poddać się smutkowi nie wychodząc z domu.
Jak to zrobić?
Może by tak coś ugotować?
Kiedyś odwiedziłem parę około-północnokoreańskich stron internetowych. Piszę "około", gdyż jedynie nieliczni towarzysze z Korei Północnej zajmują się tworzeniem stron internetowych. Większość tworzona jest przez zdrajców z Południa, Chińczyków lub przyjezdnych gastarbeiterów.
Jak się szybko okazało, do zbioru i gotowania kory lub korzonków nie jestem jeszcze moralnie przygotowany... dają o sobie znać wieloletnie braki w podążaniu drogą dżucze, które nie sposób nadrobić nawet w tak tragicznym momencie, jak śmierć Słońca Całej Ludności.
Galaretka z żołędzi? Bardzo, bardzo ciekawy pomysł. Smażone paprocie? Hmm, nie mogę znaleźć przepisu ze szczegółami.
Może gotowana mąka kukurydziana, którą Koreańczycy dosłownie się zajadają, spożywając ją z częstotliwością 1-2 razy dziennie, codziennie, przez cały rok? Hmm... Nawet bym spróbował, ale w dniach Ogromnej Żałoby spożywanie wiechlinowca, zawiezionego do Korei przez jej największego wroga - amerykański imperializm - wydało mi się co najmniej niestosowne. A jak wam, drodzy towarzysze z Północy?
Może zatem sałatka z babki?
Niestety, nasz kraj odrzuca światłe idei Dżucze... toteż o tej porze roku babki najzwyczajniej w świecie nie mamy. I kto powiedział, że to w Korei wszystkiego brakuje, że ludzie nie mają co jeść?! Ot proszę, Koreańczycy jedzą sobie babkę i zachwalają pyszną roślinkę, a my tu w Polsce babki nie mamy. W sklepie też jej nie kupisz. Znajoma ekspedientka, zapytana o babkę, dlaczegoś zaczęła się śmiać i powiedziała, że "w tym roku babka nie obrodziła". No, proszę. W Koreańskiej Republice Ludoowo-Demokratycznej obrodziła, a w Polsce nie. I ktoś tu jeszcze śmie coś przebąkiwać o wyższości gospodarki imperialistycznej nad ludowo-demokratyczną??
No dobrze. Zatem pozostaje nam ugotować kimchi. Akurat tak się złożyło, że wszystko, co potrzebne dla jego przyrządzenia, miałem w domu, a zatem z tezami Dżucze na ustach i łzami po nieodżałowanym Kimie Dzong Ilu (Dżongilu Ilsungowiczu Kimie) na oczach przystąpiłem do pracy.
Co to jest kimchi?
Kimczhi - to rodzaj zakąski z lekko podkiszonej kapusty z olbrzymimi ilościami chili i czosnku. Koreańczycy zarówno z Południa, jak i z Północy (dla tych ostatnich kimczhi z ryżem lub kukurydzą jest niemalże jedynym dostępnym pożywieniem) uwielbiają kimczhi, spożywając w dowolnych ilościach o każdej porze roku. To tradycyjna potrawa koreańska, znana od ponad dwustu lat i występująca w ponad 100 odmianach. Każda gospodyni ma swój własny przepis, toteż w internecie nie sposób znaleźć dwóch jednakowych przepisów.
Często kimczhi przygotowuje się z myślą o długotrwałym przechowywaniu, np. na zimę (pewnie dlatego, iż w Korei Północnej kapusty zimą nie kupisz).
Wybierając pośród kilkudziesięciu różnych przepisów, bardzo różnych w szczegółach, musiałem dokonać pewnej ich syntezy i adaptacji na nasze warunki. A zatem to, co proponuję, jest sprawdzone oraz bez wątpienia dostępne dla każdego, kto chciałby spróbować czegoś niezwykłego.
Czego nam potrzeba?
1. Kapustę myjemy, po czym oddzielamy wszystkie liścia, wyrzucając końcówkę (rdzeń). Upychamy liścia do dużego garnku. Robimy roztwór soli w ciepłej wodzie (soli w sumie musi być 4 łyżki), który wlewamy do kapusty. To wszystko zalewamy zimną wodą, tak by ta woda minimalnie przykryła mocno upchaną kapustę. Pilnujemy, by do krawędzi garnka zostało jeszcze sporo przestrzeni, bo wody będzie przybywać i może się wylać. Z góry przygniatamy kapustę czymś ciężkim, np. dużym słojem wypełnionym wodą, oraz przykrywamy ręcznikiem kuchennym. Stawiamy gdzieś w temperaturze pokojowej na 1 lub 2 dni. (Osobiście zostawiłem tak kapustę na 42 godziny. Różne przepisy mówią o 8 godzinach, 1 dniu, 2 dniach, a niektóre w ogóle nie każą kwasić kapustę, lecz zastąpić cały ten proces 3 łyżkami octu.)
2. Pod koniec kiszenia kapusty przyrządzamy przyprawę, czyli sos. W tym celu do miski wsypujemy 2 łyżeczki cukru, łyżkę soli, tarty imbir (lub w postaci przyprawy - 1-2 łyżeczki), wyciśnięty czosnek (lub suszony/granulowany), drobno pokrojone papryczki chili (lub paprykę ostrą w proszku - ze 2 opakowania w całości) i paprykę słodką (może być konserwowa), posiekany szczypiorek lub por. Dodajemy trochę marynaty po papryce lub wlewamy 2 łyżki octu. Niektóre przepisy wspominają o drobno krojonej rzodkiewce, rzodkwi białej (lub też japońskiej, czyli daikonie), cebuli, jabłkach, a nawet gruszkach. Większość przepisów wspomina też o ugotowanych owocach morza lub też o tzw. sosie rybnym (chińskim, pewnie dostępnym w sklepach orientalnych), zaznaczając, że w Korei Północnej często w ruch idzie rosół po śledziach lub innej rybie (możemy użyć zalewy po bismarckach, rolmopsach, śledziu smażonym w occie itp.). Potraktowałem to poważnie i, chcąc upodobnić się do drogich towarzyszy, dodałem "składnik rybny" - a że nie miałem w swym ubóstwie ani rolmopsów, ani tym bardziej owoców morza, dodałem zatem małą puszkę szprotów w sosie pomidorowym, drobno je siekając widelcem.
W końcu ciężko uwierzyć, że w żadnym z ponad 100 przepisów na kimczhi ani razu nie występuje szprot w sosie pomidorowym.
Całość tej masy należy wymieszać, rozwadniając gorącą wodą, tak żeby konsystencją przypominała ciasto na naleśniki. Kolor sosu musi być ciemno czerwony - rzecz jasna kosztem papryki, a nie sosu pomidorowego. W smaku musi być piekielnie ostra i bardzo czosnkowa.
3. Kapustę wydostajemy spod ciężaru i długo myjemy pod bieżącą wodą, by wypłukać z niej sól. Poczem tniemy liścia nożem na kwadraty-prostokąty wielkości ok. 3-4 cm, tak oby nie były za duże i dały się nadziać na widelec i spożyć bez potrzeby rozerwania paszczy. Składamy całą kapustę z powrotem do garnka (okazuje się, że jej objętość zmniejszyła się dwukrotnie) i wlewamy tam sos, dokładnie mieszając.
Wiele przepisów mówi o starannym ręcznym smarowaniu każdego kawałka kapusty sosem. Niektóre, z uwagi na drażniące działanie chili, zalecają założenie rękawiczek ochronnych. Wkładamy te przepisy między bajki - wystarczy wlać sos do kapusty i dobrze wymieszać dużą łyżką, a wyjdzie tak samo dobrze, tyle że bardziej higienicznie. Bosymi nogami również kapusty nie ugniatamy.
Po wymieszaniu znów musimy czymś ją przygnieść - i oby nie kłaść bezpośrednio na kapustę w sosie słoja z wodą, znajdujemy jakąś mniejszą pokrywę, wchodzącą w całości w garnek z kapustą, i umieszczamy ciężar dopiero na niej. Zamiast słoja z wodą mogą być też hantle, cegły itp. Ponieważ kapusta znów puści sok, ciężar warto zawinąć w folię kuchenną. Całość odstawiamy na 1 dzień w dowolne miejsce (wg innych źródeł na 2 dni, albo w ogóle od razu do lodówki), po czym wyjmujemy ciężar i, zawinąwszy garnek w folię kuchenną, wstawiamy na 2-3 dni do lodówki. Po tym okresie kapustę jemy, przy czym ona przez dłuższy czas zachowuje swoje walory smakowe, ulegając stopniowo coraz mocniejszemu ukwaszeniu.
Kimchi (kimczhi), wzorem Koreańczyków, możemy jeść nie tylko z gotowanym nieprzyprawionym ryżem. Możemy smażyć, tak bez niczego, jak i np. z mięsem. Możemy ugotować jako zupę, albo usmażyć na oleju w woku z ryżem (lub z ryżem i mięsem, lub z ryżem i rybą, ryżem i grzybami), wylewając wcześniej cały powstały rosół.
Jak to zrobić?
Może by tak coś ugotować?
Kiedyś odwiedziłem parę około-północnokoreańskich stron internetowych. Piszę "około", gdyż jedynie nieliczni towarzysze z Korei Północnej zajmują się tworzeniem stron internetowych. Większość tworzona jest przez zdrajców z Południa, Chińczyków lub przyjezdnych gastarbeiterów.
Jak się szybko okazało, do zbioru i gotowania kory lub korzonków nie jestem jeszcze moralnie przygotowany... dają o sobie znać wieloletnie braki w podążaniu drogą dżucze, które nie sposób nadrobić nawet w tak tragicznym momencie, jak śmierć Słońca Całej Ludności.
Galaretka z żołędzi? Bardzo, bardzo ciekawy pomysł. Smażone paprocie? Hmm, nie mogę znaleźć przepisu ze szczegółami.
Może gotowana mąka kukurydziana, którą Koreańczycy dosłownie się zajadają, spożywając ją z częstotliwością 1-2 razy dziennie, codziennie, przez cały rok? Hmm... Nawet bym spróbował, ale w dniach Ogromnej Żałoby spożywanie wiechlinowca, zawiezionego do Korei przez jej największego wroga - amerykański imperializm - wydało mi się co najmniej niestosowne. A jak wam, drodzy towarzysze z Północy?
Może zatem sałatka z babki?
Niestety, nasz kraj odrzuca światłe idei Dżucze... toteż o tej porze roku babki najzwyczajniej w świecie nie mamy. I kto powiedział, że to w Korei wszystkiego brakuje, że ludzie nie mają co jeść?! Ot proszę, Koreańczycy jedzą sobie babkę i zachwalają pyszną roślinkę, a my tu w Polsce babki nie mamy. W sklepie też jej nie kupisz. Znajoma ekspedientka, zapytana o babkę, dlaczegoś zaczęła się śmiać i powiedziała, że "w tym roku babka nie obrodziła". No, proszę. W Koreańskiej Republice Ludoowo-Demokratycznej obrodziła, a w Polsce nie. I ktoś tu jeszcze śmie coś przebąkiwać o wyższości gospodarki imperialistycznej nad ludowo-demokratyczną??
No dobrze. Zatem pozostaje nam ugotować kimchi. Akurat tak się złożyło, że wszystko, co potrzebne dla jego przyrządzenia, miałem w domu, a zatem z tezami Dżucze na ustach i łzami po nieodżałowanym Kimie Dzong Ilu (Dżongilu Ilsungowiczu Kimie) na oczach przystąpiłem do pracy.
Co to jest kimchi?
Kimczhi - to rodzaj zakąski z lekko podkiszonej kapusty z olbrzymimi ilościami chili i czosnku. Koreańczycy zarówno z Południa, jak i z Północy (dla tych ostatnich kimczhi z ryżem lub kukurydzą jest niemalże jedynym dostępnym pożywieniem) uwielbiają kimczhi, spożywając w dowolnych ilościach o każdej porze roku. To tradycyjna potrawa koreańska, znana od ponad dwustu lat i występująca w ponad 100 odmianach. Każda gospodyni ma swój własny przepis, toteż w internecie nie sposób znaleźć dwóch jednakowych przepisów.
Często kimczhi przygotowuje się z myślą o długotrwałym przechowywaniu, np. na zimę (pewnie dlatego, iż w Korei Północnej kapusty zimą nie kupisz).
Wybierając pośród kilkudziesięciu różnych przepisów, bardzo różnych w szczegółach, musiałem dokonać pewnej ich syntezy i adaptacji na nasze warunki. A zatem to, co proponuję, jest sprawdzone oraz bez wątpienia dostępne dla każdego, kto chciałby spróbować czegoś niezwykłego.
Czego nam potrzeba?
- 1 kapusta pekińska (1.2 kg)
- kilka papryczek chili (użyłem mielonej papryki ostrej - 2 opakowania)
- 2-3 duże główki czosnku (użyłem czosnku suszonego oraz granulowanego)
- Papryka czerwona (świeża lub marynowana, słodka lub ostra. Ja użyłem marynowanej ostrej, wyrobu domowego, ale gdyby tego nie było, to śmiało można wziąć każdej innej)
- Imbir w dowolnej postaci (użyłem mielonego)
- Szczypiorek lub por (użyłem mrożonego krojonego szczypiorku, może też być w kostce)
- Sól
- Cukier
- Woda
- Inne opcjonalne drobnostki, o których wspomnę w stosownym miejscu.
1. Kapustę myjemy, po czym oddzielamy wszystkie liścia, wyrzucając końcówkę (rdzeń). Upychamy liścia do dużego garnku. Robimy roztwór soli w ciepłej wodzie (soli w sumie musi być 4 łyżki), który wlewamy do kapusty. To wszystko zalewamy zimną wodą, tak by ta woda minimalnie przykryła mocno upchaną kapustę. Pilnujemy, by do krawędzi garnka zostało jeszcze sporo przestrzeni, bo wody będzie przybywać i może się wylać. Z góry przygniatamy kapustę czymś ciężkim, np. dużym słojem wypełnionym wodą, oraz przykrywamy ręcznikiem kuchennym. Stawiamy gdzieś w temperaturze pokojowej na 1 lub 2 dni. (Osobiście zostawiłem tak kapustę na 42 godziny. Różne przepisy mówią o 8 godzinach, 1 dniu, 2 dniach, a niektóre w ogóle nie każą kwasić kapustę, lecz zastąpić cały ten proces 3 łyżkami octu.)
2. Pod koniec kiszenia kapusty przyrządzamy przyprawę, czyli sos. W tym celu do miski wsypujemy 2 łyżeczki cukru, łyżkę soli, tarty imbir (lub w postaci przyprawy - 1-2 łyżeczki), wyciśnięty czosnek (lub suszony/granulowany), drobno pokrojone papryczki chili (lub paprykę ostrą w proszku - ze 2 opakowania w całości) i paprykę słodką (może być konserwowa), posiekany szczypiorek lub por. Dodajemy trochę marynaty po papryce lub wlewamy 2 łyżki octu. Niektóre przepisy wspominają o drobno krojonej rzodkiewce, rzodkwi białej (lub też japońskiej, czyli daikonie), cebuli, jabłkach, a nawet gruszkach. Większość przepisów wspomina też o ugotowanych owocach morza lub też o tzw. sosie rybnym (chińskim, pewnie dostępnym w sklepach orientalnych), zaznaczając, że w Korei Północnej często w ruch idzie rosół po śledziach lub innej rybie (możemy użyć zalewy po bismarckach, rolmopsach, śledziu smażonym w occie itp.). Potraktowałem to poważnie i, chcąc upodobnić się do drogich towarzyszy, dodałem "składnik rybny" - a że nie miałem w swym ubóstwie ani rolmopsów, ani tym bardziej owoców morza, dodałem zatem małą puszkę szprotów w sosie pomidorowym, drobno je siekając widelcem.
W końcu ciężko uwierzyć, że w żadnym z ponad 100 przepisów na kimczhi ani razu nie występuje szprot w sosie pomidorowym.
Całość tej masy należy wymieszać, rozwadniając gorącą wodą, tak żeby konsystencją przypominała ciasto na naleśniki. Kolor sosu musi być ciemno czerwony - rzecz jasna kosztem papryki, a nie sosu pomidorowego. W smaku musi być piekielnie ostra i bardzo czosnkowa.
3. Kapustę wydostajemy spod ciężaru i długo myjemy pod bieżącą wodą, by wypłukać z niej sól. Poczem tniemy liścia nożem na kwadraty-prostokąty wielkości ok. 3-4 cm, tak oby nie były za duże i dały się nadziać na widelec i spożyć bez potrzeby rozerwania paszczy. Składamy całą kapustę z powrotem do garnka (okazuje się, że jej objętość zmniejszyła się dwukrotnie) i wlewamy tam sos, dokładnie mieszając.
Wiele przepisów mówi o starannym ręcznym smarowaniu każdego kawałka kapusty sosem. Niektóre, z uwagi na drażniące działanie chili, zalecają założenie rękawiczek ochronnych. Wkładamy te przepisy między bajki - wystarczy wlać sos do kapusty i dobrze wymieszać dużą łyżką, a wyjdzie tak samo dobrze, tyle że bardziej higienicznie. Bosymi nogami również kapusty nie ugniatamy.
Po wymieszaniu znów musimy czymś ją przygnieść - i oby nie kłaść bezpośrednio na kapustę w sosie słoja z wodą, znajdujemy jakąś mniejszą pokrywę, wchodzącą w całości w garnek z kapustą, i umieszczamy ciężar dopiero na niej. Zamiast słoja z wodą mogą być też hantle, cegły itp. Ponieważ kapusta znów puści sok, ciężar warto zawinąć w folię kuchenną. Całość odstawiamy na 1 dzień w dowolne miejsce (wg innych źródeł na 2 dni, albo w ogóle od razu do lodówki), po czym wyjmujemy ciężar i, zawinąwszy garnek w folię kuchenną, wstawiamy na 2-3 dni do lodówki. Po tym okresie kapustę jemy, przy czym ona przez dłuższy czas zachowuje swoje walory smakowe, ulegając stopniowo coraz mocniejszemu ukwaszeniu.
Kimchi (kimczhi), wzorem Koreańczyków, możemy jeść nie tylko z gotowanym nieprzyprawionym ryżem. Możemy smażyć, tak bez niczego, jak i np. z mięsem. Możemy ugotować jako zupę, albo usmażyć na oleju w woku z ryżem (lub z ryżem i mięsem, lub z ryżem i rybą, ryżem i grzybami), wylewając wcześniej cały powstały rosół.
Subskrybuj:
Posty (Atom)