czwartek, 29 grudnia 2011

Demokracja wadliwa

 

 - tak oto określa się ustrój panujący w Polsce w raporcie "Democracy Index 2011", przygotowanym przez "The Economist". Znaleźć go można tutaj (trzeba wypełnić formularz).

Otóż wśród 167 przebadanych krajów Polska znalazła się na 45 miejscu. I nie ma co się łudzić, że to bliżej początku, że Ukraina jest na 79, Rosja - na 117, Białoruś na 139, a Korea Północna - na ostatnim, 167.
Nie ma powodu dla uciechy, skoro Polskę wyprzedza nie tylko większość krajów europejskich, w tym Grecja (32), nasi południowi sąsiedzi (Czechy - 16, Słowacja - 38) oraz poradzieckie Estonia (37) i Litwa (41), ale i tak egzotyczne stwory, jak Urugwaj (17), Kostaryka (20), Mauritius (24), Republika Zielonego Przylądka (26), Republika Południowoafrykańska (28), Botswana (33), Chile (35), Izrael (36), Tajwan (37), Indie (39), Cypr (40), Wschodni Timor (42), Trynidad i Tobago (43) oraz Jamajka (44).

Gwoli ścisłości: "Demokracje wadliwe" zaczynają się od 26. miejsca i kończą się na Ghanie (78).

Ocena składa się z pięciu pozycji (w nawiasie - znaczenia dla Polski):

  • Proces wyborczy i pluralizm (9.58)
  • Funkcjonowanie rządu (6.43)
  • Udział w życiu politycznym (6.11)
  • Kultura polityczna (4.38)
  • Swobody obywatelskie (9.12) 
  • (średnia - 7.12, czyli 45. miejsce ex aequo z Brazylią). 

Można by powiedzieć, że większość znaczeń prezentuje się całkiem przyzwoicie... Wszystko natomiast psuje "kultura polityczna", oceniona na poziomie Rumunii, Macedonii, Brazylii, Bułgarii, Serbii, Mołdawii, Ukrainy, Bangladeszu, Wenezueli, Palestyny, Gruzji, Pakistanu, Maroku, Kuby, Angoli, Białorusi (wszystkie - 4.38)...

Co więcej - to pierwsza tak niska ocena w tabeli. U krajów z o wiele mniejszą średnią "kultura polityczna" oscyluje na 5.0, 6.0 lub nawet więcej. W autorytarnym Wietnamie - zasłużona 143 pozycja - kultura polityczna oceniana jest na 6.25.

Gdyby przez chwilę sobie wyobrazić, że mamy kulturę polityczną choćby na poziomie naszej niemiłej sąsiadki Litwy (6.25), nasza średnia wynosiłaby 7.50, co plasowałoby nas na 37 miejscu, tuż za Izraelem, a przed Tajwanem, Słowacją, Indiami, Cyprem, Litwą, Timorem, Trynidadem i Jamajką, które obecnie nas wyprzedzają. Niestety, dalszemu wspięciu się do góry przeszkadza nam kiepskie funkcjonowanie rządu (6.43). Wśród "wyżej usytuowanych" państw gorzej rząd funkcjonuje tylko w Grecji i na Litwie (po 5.71). Tak samo (6.43) - na Cyprze.

Z kolei proces wyborczy i pluralizm, udział w życiu politycznym i swobody obywatelskie (z tym ostatnim bym polemizował) mamy na całkiem przyzwoitym poziomie, a nawet przewyższamy niektóre inne kraje o większej niż my średniej.

"Ostoja światowej demokracji" - Stany Zjednoczone - znajdują się na 19 miejscu w rankingu. Bijemy Stany w opcjach "Proces wyborczy i pluralizm" (9.58 vs 9.17) i "Swobody obywatelskie" (9.12 vs 8.53). Niestety, daleko nam do ich funkcjonalności rządu (6.43 vs 7.50), udziału w życiu politycznym (6.11 vs 7.22) i kultury politycznej (4.38 vs 8.13), stąd i taka różnica w średniej (Polska - 7.12 vs USA - 8.11).

Szczerze powiedziawszy, dla Polski spodziewałem się o wiele wyższego miejsca w tabeli. Niestety... Na takie, a nie inne, miejsce złożyły się nie tylko lata zaborów i komunizmu, nie tylko mordowanie polskiej inteligencji, ale i "złoty okres" naszej niepodległości - zabójstwo prezydenta Narutowicza, zamach stanu i dyktatura Piłsudskiego, Bereza Kartuska, zamykanie szkół narodowych, przymusowa polonizacja mniejszości, burzenie cerkwi prawosławnych, Zaolzie, flirt z III Rzeszą, żądanie "kolonij dla Polski", pogromy, getto ławkowe... To wszystko się działo tutaj, w tym kraju, wśród naszych dziadów, wśród całej tej pomordowanej później elity narodowej, która... No właśnie, która co? Co robiła? Obojętnie przyglądała się temu z wysokości uniwersyteckich katedr, pałaców i majątków ziemskich?

Skąd miałoby być wyższe miejsce u państwa, które nigdy nie było demokratyczne...

.

wtorek, 27 grudnia 2011

Chmury, wszędzie chmury...

   
Wszyscy widzimy nad sobą te koszmarne, ciężkie, posępne, gęste chmury, zamieniające dzień w wieczór, prawda?
Wszyscy zapewne lataliśmy samolotami i doskonale wiemy, że gdy Polska opancerzona jest gęstwiną chmur, nad nią w dalszym ciągu jest radosne, słoneczne niebo, którego promienistego spokoju nic nie może zakłócić...

Co zatem sprawia, że Polska pozbawiona jest tego nieba, tej wysokości, tej łączności ze Wszechświatem? Dlaczego pogrążona jest w pochmurną żałobę, dlaczego skazana jest na nią, i to wówczas, gdy tam, powyżej, rozpromienia się życiodajne światło? Dlaczego polskie niebo jest tak niskie, ciemne, ograniczone?

Każdy sam musi sobie odpowiedzieć na to pytanie.

Czasem, jak wiemy, chmury nie tylko złowieszczo wiszą nad nami, ale i kropią nas deszczem. Powiada się, iż deszcz - to łzy Bogurodzicy. To Bogurodzica płacze nad naszymi grzechami. Płacze i płacze, biedna, zalewając nas ulewą. Chowamy się przed deszczem pod parasolkami, nie rozumiejąc, czym jest ten deszcz. Czy zasłaniamy się parasolem również przed łzami matki?
Widać, grzechy nasze olbrzymie są, że deszcz jest integralną częścią naszego życia w Polsce...

Tak więc dlaczego Polska została odcięta od nieba? Czymże są dla nas te chmury? Czy oby nie mamy takich samych chmur w sercu...?

Wszyscy musimy sobie odpowiedzieć na to pytanie.

.

niedziela, 25 grudnia 2011

Krewetki mrożone - przepis

(Poprzedni przepis na krewetki mrożone)

Co najważniejszego jest w krewetkach? Ich unikalny smak, konsystencja, no i poczucie tego, że obcujemy z delikatesem. Przygotowując krewetki, staramy się zatem uwypuklać te ich cechy. Nie warto marnować krewetki na potrawy wieloskładnikowe lub bardzo przetworzone - najczęściej możemy wówczas zastąpić krewetki wędliną (mortadela!) lub innym posmakiem ryby, choćby o wiele mniej wartościowymi paluszkami surimi. Jedynie niedoświadczeni kucharze używają krewetek w jakichś "solidnych" mieszankach z ordynarnym keczupem lub majonezem, zapiekają do całkowitej utraty tchu w jakichś ciężkich daniach lub dodają do różnych sałatek warzywnych lub mięsnych, gdzie wszystkiego jest dużo, lecz krewetki całkowicie zatracają się w gąszczu innych składników.

Krewetki, rzecz jasna, idealnie pasują do risotto ai frutti di mare, lecz i wówczas należy je dodać przed samym końcem gotowania potrawy. Między innymi dlatego, iż drastycznie zmniejszą swoją objętość. Krewetki tygrysie staną się wówczas koktajlowymi, zaś te koktajlowe w ogóle zaczną przypominać rozmiarami guziki na koszuli.

Nie należy się bać zbyt krótkiego czasu gotowania / smażenia krewetek. We Włoszech, gdzie owoce morza od prawieków stanowią istotną część diety, większość owych "owoców" nad ogniem spędza bardzo mało czasu. Nikt z tego powodu jeszcze nie umarł. Oczywiście, nie chodzi tu tylko o zachowanie pierwotnych rozmiarów owoców morza (które, jak pewnie wszyscy wiedzą, kosztują obecnie na włoskich bazarkach w dniu połowu nawet drożej, niż te mrożone w polskich supermarketach). Po prostu nawet jeżeli odrobinę przetrzymać krewetkę lub np. kalmara nad ogniem, stanie się twardy i gumowaty. Przyjemność w jedzeniu czegoś takiego będzie zupełnie nieadekwatna temu, co uzyskujemy, skracając czas przygotowania. W zasadzie, krewetki należy doprowadzić do wrzenia, lecz nie gotować - dokładnie tak, jak mleko.

Tajemnica przyrządzenia krewetek tkwi w prostocie.

Ze względu na ich wymiary nie należy się raczej spodziewać, że się nimi najemy. Krewetki nigdy nie są daniem podstawowym - jedynie dodatkiem do dania głównego (makaronu, ryżu) lub przystawką / zakąską. Proponuję więc dzisiaj przepis na doskonałą przekąskę z krewetek.

Krewetki mrożone należy umieścić na 1-2 minuty do mikrofalówki, tak by puściła glazura. W zasadzie, jeżeli zostawimy je tam na jakieś 3-4 minuty, one będą już całkowicie przyrządzone i nie będą wymagały żadnej dodatkowej obróbki cieplnej. Ale takie szybkie przyrządzenie nie pozwoli nam na 1) dokładne oczyszczenie krewetek (należy ręcznie usunąć przewód pokarmowy - cienką czarną linię wzdłuż krewetki), 2) właściwe posolenie, 3) usmażenie w masełku lub na oliwie, jeżeli akurat tego chcemy.

Po obróbce w mikrofali należy wylać wodę po glazurze i przeprowadzić obrzęd czyszczenia (opisany wyżej). Potem - możemy przez zaledwie 2-3 minuty dusić krewetki na maśle lub na oliwie (wówczas masło/oliwę solimy) lub na pół minuty wrzucamy krewetki do garnka z gotującą się posoloną wodą, po czym je wyjmujemy.

Po wyjęciu tak przygotowanych krewetek majstrujemy zakąskę: wyciskamy czosnek lub używamy suszonego granulowanego, kropimy sokiem z połowy cytryny, lekko polewamy oliwą (chyba że używamy sosu z patelni) i dodajemy drobno ciętej zieleni (zimą - nawet tej mrożonej), czyli koperku i / lub natki pietruszki. Nie zaszkodzi też dodać kilku pociętych świeżych liści bazylii (jeżeli mamy doniczkową. Jeżeli mamy tylko suszoną, to dodajmy ją na etapie patelni). Wszystko mieszamy i zakąska jest gotowa. Opcjonalnie możemy dodać do bukietu parę łyżek krojonych konserwowych brzoskwini lub ananasów, pilnując, by ilościowo nie przytłoczyły krewetek.

Nie podaję żadnej gramatury, bo wszystko należy stosować na oko - w takiej potrawie ciężko jest zepsuć cokolwiek. Jeżeli ktoś się boi czosnku, to niech z niego zrezygnuje - ale prawda jest taka, że czosnku, jeżeli już decydujemy się na jego użycie, nigdy za dużo nie jest.

Smacznego!

.

Alleluja!

Tego dnia, bardzo wiele lat temu, u ojca cieśli w wyniku niepokalanego poczęcia urodził się...



PINOKIO!!!


.

czwartek, 22 grudnia 2011

Manifest świąteczny


Dookoła wszyscy oczekują, że sypnę groszem. Że w moim życiu nastąpi coroczne załamanie. Że dostanę bzika, fioła w świętowaniu, w którym najbardziej "świątecznym" będzie poczucie ulgi. Tuż po świętach.

Supermarkety i galerie handlowe do oporu puszczają kolędy w kiepskich, obrzydliwych aranżacjach i emitują zapachy chlebopodobne. Liczą, że spędzę w "rodzinno-domowej" atmosferze kilka dobrych godzin, wyczyszczając półki z tymi wszystkimi "promocjami", "sales", "%" i tym podobnym badziewiem. Wasze niedoczekanie się. Wpadnę jutro do osiedlowego Lidla po mięso, jogurty, warzywa i słodycze, czyli po tradycyjne zakupy.

Telewizja publiczna i komercyjna będzie dwoić się i troić, by zwiększyć oglądalność. Zaprezentuje jakieś pseudo "szoły" z pseudo zabawą, pseudo "koncerty" z gwiazdeczkami lokalnego znaczenia na głównych placach polskich wioch miast, obficie polewane sosem reklamowym. W dupie mam i te "gwiazdki", i reklamy, i całą telewizję jak prywatną, tak i publiczną - swój telewizor wyrzuciłem dobrych kilka lat temu, więc mam przeogromne szczęście nie mieć zielonego pojęcia, co tam w ogóle puszczają i o co tak się biją rasowi politycy.

Hodowcy karpi zacierają ręce, bo mamy te karpie kupować, kupować, kupować... Królewska rybka, szlag by ją trafił. Dziękuję, nie skorzystam. Nie znoszę karpia. Z przekory bym przyrządził jednego na "wielkanoc", ale że doprawdy nie znoszę, to obejdzie się bez przekory. Żryjcie i chwalcie to wszyscy, ale nie ja. Skosztujcie i zobaczcie, jak karp jest dobry. "Przyjdź rychło, rybko. - Przyjdź, Panie Karpie" - śpiewają w kościołach.

Producent Coca-Coli po raz enty będzie udawać, że jego odrdzewiająca lura orzeźwiający napój ma coś wspólnego z narodzeniem "Boga". Zimą przecież powinniśmy orzeźwiać się do upadu, do bólu gardła, do przewlekłej anginy, do zapalenia oskrzeli... Toteż wszędzie, jak co roku, będą jeździć ciężarówy z "magicznym napojem", pacan ubrany za "mikołaja" będzie ohydnie mrugał oczkiem, a tłem tego wszystkiego będzie wspaniała poniekąd piosenka Melanii Thornton. Super, ale w sklepie i tak wybiorę inną colę - nie "Coca-Colę", sprzedawaną w superświątecznej cenie promocyjnej "8 litrów w cenie 9", lecz taką podrabianą, bez cukru, w cenie 84 groszy za 2 litry. Myślę, że jest to odpowiednia cena za śmieciowy napój tego pokroju.

Mój telefon, jak co roku, atakują zastępy wampirów, proponujących "świąteczne" kredyty, pożyczki, abonamenty... do których nazwa "świąteczne" pasuje jak lukier do gówna. Nie, dziękuję, nie potrzebuję żadnej z tych żałosnych ofert - wszystkie decyzje, które podejmuję, są inicjowane tylko i wyłącznie przeze mnie. Do tego przecież żadna oferta, jeżeli naprawdę jest atrakcyjna, nie potrzebuje zastępów telemarketerów lub "obsługi klienta" - widać, doskonałą jest tylko i wyłącznie w ich wybiórczym opisie. A dla mnie jest jasne - po prostu bank, skok, provident tudzież operator telefoniczny ma pęd na kasę, bo chciałby zamknąć rok na jeszcze większym plusie. Wypad.

Nie interesują mnie też prości, plebejskiej postury panowie z żałobą za paznokciami, sprzedający na każdym rogu choinki, wycięte nielegalnie w podmiejskich lasach. A nawet jeżeli legalnie, to też mnie nie interesują. Mam od lat sztuczną choinkę i każdego roku miewam coraz większe opory, by w ogóle ją ubierać. Bo sens? A jak chcę mi się pooddychać mroźnym igliwiem, to nie taszczę tego igliwia do własnej chaty, tylko wybieram się zimą do lasu. Czego serdecznie życzę wszystkim "pielęgnującym tradycję".

Chińscy producenci bombek - oraz ich polscy dilerzy - przeżywają obecnie niekończący się orgazm. Dla nich ten czas to żyła złota, oferująca zysk na cały rok do przodu. Obserwując masowość ich produkcji, zastanawiam się, czy to są ci sami producenci, którzy zalewają nas tandetnymi, kiepsko i obrzydliwie pomalowanymi zniczami w okresie od września do listopada i ckliwymi jajko-zającami w okresie od lutego po maj. OK, szukajcie naiwnych, ale moim kosztem kasy sobie nie zarobicie. Wolę stare bombki z czasów PRL, których co roku ubywa o jedną-dwie, ale które znacznie lepiej pomagają w budowaniu atmosfery świąt, niż współczesna chińska tandeta, której nawet potłuc nie można.

Boże Narodzenie to okres, gdy Bóg ponoć się rodzi, zwierzęta ponoć przemawiają ludzkim głosem, a Kościół przychodzi bezpośrednio do swoich wiernych po pieniądze. W końcu, też rok finansowy się kończy, podatek biskupi, podatek watykański, zrzutka na KUL, no i Wielkanoc się zbliża... U mnie księdza ani żadnego innego akwizytora nie będzie, a sam na pasterkę do kościoła również nie pójdę, bo i dotychczas jeszcze prawie co do słowa pamiętam treść kazania, wygłaszanego przez klechę dwa lata temu. Czy od tamtego czasu cokolwiek w sprawie boskiego urodzenia się zmieniło? Jeżeli dane zostały zaktualizowane, chętnie się z nimi zapoznam, a w tym celu nawet się udam do kościoła. Jeżeli nie, to po kiego grzyba mam wysłuchiwać to samo, co wszyscy dookoła słyszą od jakichś dwóch tysięcy lat, a co nikomu jeszcze szczęścia nie przyniosło? Ups... a może po to, by się poczuć członkiem wspólnoty? Nie, po siedmiokroć nie. To nie ta wspólnota, członkiem której chciałbym być. I nie widzę tu potrzeby kompromisu z własnym sumieniem. Wiem, że wielu uważa dokładnie tak samo, ale, by "nie psuć" świąt innym, godzą się na taki kompromis. Dziękuję, wolę zmusić innych do kompromisu ze mną.

W okresie bożego narodzenia my, jakby odmienieni, zaczynamy zawzięcie kochać wszystkich dookoła, nawet jeżeli dotychczas woleliśmy ich nienawidzić. Z naszej mordy nie schodzi uśmiech świąteczny, a z miodem płynących ust - życzenia "wesołych świąt". Boże, jakież to piękne... Dusza się raduje, bo wszyscy, ależ to absolutnie wszyscy, łączą się w miłości oświeconej Wielką Tajemnicą Boskich Narodzin. I niech no ktokolwiek ośmieli się nie połączyć... wypaść z szeregu... zostanie ogłoszony zwyrodnialcem, który burzy układ społeczny i "moralność publiczną". Chociaż... jeżeli ma w bród kasy i jest kimś nadzwyczajnie ważnym, może sobie burzyć. Po to i jest on ważniakiem, by pozwalać sobie więcej. To nie tak gorszy, niż gdyby tego samego zapragnął ktoś ze "swoich". Ot, morale publiczne. Zmienne są. Elastyczne.

Jednocześnie telefony nasze zaczynają zapychać się tonami śmieci, jak to odmianami imion Boga, Jezusa, Maryi, Józefa itp. przez wszystkie przypadki, pomnożone przez Choinki, Tajemnice, Dziecię to, Dzieciątko tamto... Najzabawniejsze, gdy nie wiemy, od kogo taki SMS został wysłany, bo numer nadawcy jest spoza naszej wiedzy. Ale przecież nie ma to znaczenia, że ktoś, wysyłając do setek "przyjaciół" spam o tej samej treści, pomylił się o 1-2 cyfry i skierował głupie życzenia akurat do nas - ważne, że jest nam super przyjemnie... W ramach okresowego miłowania się z bliźnimi odpiszemy temu Nieznanemu Nadawcy coś miłego, również z 85% zawartością Boskiego Dziecia, Maryi, owieczek, bydlątek, słomki, jasełek itp, a może z tego wyniknąć jakaś miła znajomość, może nawet taki niewinny flircik "bożonarodzeniowy": "Oj, dziękuję! [życzenia świąteczne, blebleble]. A kim jesteś?" Będzie do kogo pisać SMSy w nowym roku, wykorzystując świąteczny pakiet 6000 SMSów ważnych przez 6 dni, przyznanych nam w ramach miłowania abonenta przez operatora.
Jeszcze bardziej świąteczną jest sytuacja, gdy od dwóch zupełnie różnych osób otrzymasz te same życzenia, najczęściej w postaci rymów częstochowskich wierszyków. Miłość do [nieznanego] bliźniego ma swoje źródło na jakiejś stronie internetowej! To jak szablon SMS-owy: "Oddzwoń za...", "Będę później", "Kocham Cię"... Nie ma to jak szablon "Kocham Cię", stworzony dla zakochanych, lecz "racjonalnie zarządzających swym czasem i emocjami" osób. Prawda? No więc najlepsze życzenia świąteczne nie muszą wcale płynąć z głębi serca, skoro do dyspozycji mamy przepastne czeluście internetu. Doskonałe też są ckliwe obrazki z zaśnieżonym kościółkiem na tle gór, choinką i chrystuskiem, wzięte z internetu a wysłane do całej książki adresowej. Bezgraniczna emanacja miłości... a to, że "kartkę" tę dostaje również przypadkowa osoba, która kiedyś przypadkiem trafiła na czyjąś listę mailową, a która cię nie zna i może wcale nie chce poznać, to... to towarzysz Stalin miał rację, mówiąc, iż "gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą". Czyżby Stalin był obecny w każdym z nas?

O przykrej konieczności korporacyjnego dzielenia się opłatkiem pisano już nie raz i nie dwa. Tak jest, mnie też to razi: konieczność dzielenia się opłatkiem ze wszystkimi, bo tak "wypada", bo "nie dzielmy ludzi", bo zasady "dobrego wychowania", bo "nic się nie stanie"... i to niezależnie od tego, czy się jest katolikiem, czy muzułmaninem, czy ateistą. Jakież to jest wymuszone! Jak można szczerze cokolwiek życzyć komuś, kogo widzisz po raz pierwszy i ostatni w życiu? Jak żywo pamiętam... uśmiech od ucha do ucha, pieprzony opłatek, który zawsze się kruszy i spada na podłogę, życzenia w stylu "Wszystkiego... ale to naprawdę wszystkiego, co tylko najlepsze, absolutnie wszystkiego... no i najważniejsze, ciepłych, bardzo ciepłych, rodzinnych, ale to naprawdę superrodzinnych świąt... tak, tak, oby, oby, tak, i jak najwięcej, a przede wszystkim zdrówka... dziękuję, wzajemnie, bardzo super dziękuję, cieszę się ogromnie, jeszcze raz wszystkiego...". Żałosne. Gryziesz się w język, gdy życzysz komuś "rodzinnych" świąt, bo a nuż ten ktoś nie ma rodziny? To czy należy mu o tym przypominać? A zresztą, co mnie to obchodzi, czy ten ktoś ma jeszcze mamę/tatę lub żonę/męża, czy już nie? A może się właśnie rozwiódł? Pochował rodziców? No nie wiem, zdradził małżonka? Stracił dziecko? Jest sam jak palec?

A więc nie będę wysyłał setek SMSów, maili, kartek, nie będę składał życzeń nie wiadomo komu, czyli każdemu pierwszemu-lepszemu. Nie dam się zwariować, choć wiem, że zostanę zasypany tonami życzeń, promocji, uśmiechów, więc tradycyjnie będę się czuł niby z nóg do głów oblany moczem. Wywalę siano, tradycyjnie dołączone do każdej gazety od prawa do lewa, tak samo, jak wywalam na wiosnę saszetki z barwnikami na jajka z tychże gazet. Nie wydam 200, 300, 400, 500, 600 ani 1000 złotych na prezenty (cytując pewną sondę internetową), bo nie jestem "mikołajem" i nie widzę powodu, dla którego akurat tego dnia powinienem spełniać tę przykrą tradycyjną powinność. Przecież staram się ją spełniać każdego dnia w roku, dbając o to, by całe moje życie było prezentem i przyjemną niespodzianką dla wybranych osób.

Zamiast pichcenia 12 lub 24 (lub, jak kto woli, 48) potraw wigilijnych zjem wreszcie czekoladowego zająca, który został mi po kolejnej z rzędu wielkanocy. Będzie mi się chciało mięsa w wigilię - to żaden Jezus czy inny faryzeusz mi nie przeszkodzi najeść się mięsa o dowolnej porze tego "świętego" dnia.

Po co nam święta? Jeszcze parę lat temu napisałbym takie zakończenie: "Święta są oznaką naszej słabości. Naszym brakiem umiejętności żyć tak, by każdy dzień stawał się świętem. Naszym owczym pędem do wymarzonej wspólnoty, zatracanej na co dzień".

Dziś już jednak tego nie napiszę, bo uznaję, że każdy ma prawo do świąt, do spędzenia ich w taki a nie inny sposób, choćby po to, by w jakiś sposób zidentyfikować się kulturowo. Ale nadal stanowczo jestem przeciwny wymuszaniu świąt na wszystkich dookoła. Na ulicach lub w sklepach nie ma gdzie plunąć, by na "święta" nie trafić. To jest taki terror większości - ledwie jeden z wielu możliwych, lecz jakże uciążliwy, bo występuję co najmniej 2 razy do roku. Jest to terror powszechny: w duszy i w kieszeni, w oczach i uszach, w głowie i sercu, w kościele i supermarkecie, w komputerze i telefonie, w mediach i na ulicy, w domu i w korporacji... Od niego nie ma gdzie się schować.

Jeżeli jakiś "obrońca tradycyjnych wartości" będzie bronił świąt bożonarodzeniowych w obowiązującej dotychczas postaci, musi wiedzieć jedno: nie broni tradycji ani autentycznej, ani starodawnej. Bo raz, że Jezus nie śpiewał kolęd, nie miał ubranej choinki (co najwyżej palmę), nie "płakał z zimna" (bo śniegu w Betlejem raczej nie uświadczysz) i nie dostał prezentu od św. Mikołaja (bo takowego jeszcze na świecie nie było). A dwa - i jest to chyba w tym wszystkim najważniejsze - że obecna tradycja spędzania tych świąt jest nie tyle polska, co rozbiorowa. Bo dopiero za rozbiorów nabrała tego właśnie znaczenia, które znamy obecnie - kiedy broniło się "polskości", "swojskości", jedności we wspólnocie, tworzyło się i utrwalało mity, układało się kolędy i inne pieśni kościelne. Kiedy przestawano stopniowo tańczyć bale na Boże Narodzenie, zaś zaczęto powszechnie kultywować ulukrowaną chłopską tradycję uświęconą przez naturalistów i innych pozytywistów. Wszystko to, owszem, było ważne, istotne i dobrze służyło potrzebom tamtego czasu, lecz jakimś dziwnym splotem okoliczności zaczęło się jawić jako raz na zawsze ustanowiona prawda uniwersalna, niezależna od warunków społeczno-historycznych.

Obecne kultywowanie różnego rodzaju tradycji w Polsce nadal nosi znamiona rozbiorów. Dopóki kwiat nacji nie zmierzy się z tymi tradycjami o genezie rozbiorowej, Polska do przodu nie ruszy. Wspólnota nadal będzie dusić jednostkę, dobro ogółu ("moralność społeczna" i inne dyrdymały) będzie wymagało poświęcenia dobra szczegółu. Czy to oby nie komunizm?

"Żeby Polska była Polską"... Będzie, kochani, jeżeli Polacy będą rozgarnięci, a nie tępi. Bo dotychczasowa "tradycja" utrwala tylko i wyłącznie zewnętrzny wizerunek polskości, absolutnie nie dbając o to, co jest w środku. Ten zewnętrzny wizerunek - to jak płytki lukier, przykrywający co bardziej wstydliwe miejsca na ciele prawdziwej polskości. A co pozostanie nam wszystkim, jeżeli nagle przestaniemy śpiewać kolędy i święcić pokarmy? Jaka treść? Jaka faktura? Bo tradycja bożonarodzeniowa - to właśnie lukier, a nie faktura.

Niestety, obecnie nie wystarczy po prostu nie pójść do kościoła lub nie udekorować choinki. Trzeba jeszcze o tym głośno, doniośle powiedzieć. Dopiero wówczas nowa, swobodna od demonów przeszłości postawa ma szansę zagościć w świadomości co światlejszych ludzi. Bo milczenie o pewnych niewygodnych dla "dobra ogółu" sprawach ma wydźwięk marszu żałobnego dla naszej przyszłości.

Słuchając dzisiejszego zawodzenia "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie" oraz innych dyrdymałów o potrzebie przywrócenia "cywilizacji łacińskiej" (sprzed Oświecenia), trudno się dziwić, że część "ludu" odczuwa siebie nie tylko w XIX, a wręcz nawet w XVII wieku. Od takiej "wspólnoty" należy uciekać im najszybciej i najdalej, a nie świętować z nimi kolejne boże narodzenia... To wy, kochani "tradycjonaliści", dokonujecie kolejnego rozbioru Polski, a nie żaden tam Tusk czy inny Sikorski! Dokonujecie rozbioru świadomości Polaków, mieszacie im w głowach i uzurpujecie sobie prawo do bycia tym lepszym, "prawdziwym" Polakiem! Żyjecie rozbiorami, licytujecie się na doznane "krzywdy", upajacie się klęskami i porażkami! To WY jesteście produktem rozbiorów, a nie ci, którzy pragną iść do przodu! 

I pozostaje tylko pytanie: jak to się stało, że w Polsce do dzisiaj nie udało się wykształcić żadnej innej tradycji, niż owa rozbiorowa? Praca u podstaw by się przydała. Bez tej pracy mamy dookoła to samo, co stało się w Rosji roku 1917. Oni mieli rewolucję. My taką samą rewolucję mamy permanentnie poczynając od 1945 roku. Jest ona rozłożona w czasie i przez to mniej krwawa, lecz wychodzi na to samo: do głosu dochodzi Wojujący Cham. Do głosu, do władzy, do tworzenia opinii, do prawa wyborczego. W starciu z Chamem żadna elita nie przetrwa, bo nie ma na to szans. Prędzej sama schamieje. Bo Cham nie ma skrupułów i nie będzie grał wg reguł dobrego wychowania, ustanowionych przez elitę. Cham otrzymał te same, co elita, prawa demokratyczne, lecz walczy o swoje z o wiele większą determinacją i skutecznością. Cham też szybciej się rozmnaża, bo cielesne przyjemności stawia powyżej egoistycznej przyjemności bycia singlem nie ponoszącym za nikogo odpowiedzialności.

Dzieje się tak dlatego, że kiedyś zarówno w Rosji, jak obecnie i u nas, owej "pracy u podstaw" zabrakło. Cham sam się wybił na szczyty, doszedł do głosu i do władzy - lecz nie za pomocą elity, a całkowicie wbrew niej. Liczyć na to, że elita się obroni, zachowa twarz, nadal będzie definiować oblicze państwa polskiego, to tak, jakby liczyć na to, że Stara Europa obroni się przed zalewem terrorystów muzułmańskich i miliardami głodnych i zdesperowanych Afrykańczyków czy Azjatów, szturmujących granice i ośrodki dla "uchodźców". Nie obroni się, bo wciąż ma jakieś zasady demokratyczno-oświeceniowe, oparte na humanizmie, których niestety przybysze nie mają.

Ot i w Polsce mamy od dawna tykającą bombę. Wybuchu nie będzie, ale tymczasem całe środowisko od dawna ulega coraz większemu zakażeniu. Wenecja też o kilka centymetrów rocznie opuszcza się na dno morza - i wcale nie każdy, kto widzi ją na co dzień, zauważa jakieś zachodzące zmiany.

Nie jestem za pozbawieniem Chama praw demokratycznych, choć kusi mnie takie proste rozwiązanie. Jestem za tym, by Chama wychować. Nie choinką, zającami i procesjami. Wiedzą, etyką, logiką. Sumieniem.

Ale problem jest też w tym, że w każdym z nas jest cząstka Chama. Wychowanie więc powinniśmy zacząć od siebie. Inaczej to Cham nas wychowa pod siebie, a skończymy ostatecznie jak Rzym czy Bizancjum.

.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Narnia lekiem na wszystko?


Podjąłem ostatnio z pewnym księdzem dyskusję teologiczną. Nie jestem na tyle upartym, by pozostawać głuchym na argumenty, ale też i ksiądz był życzliwy, gdyż to właśnie on mnie zachęcił do szczerej dyskusji.
Jak można było przewidzieć, każdy pozostał przy swoim.

Dyskusja z grubsza dotyczyła tego, o czym pisałem dwa posty temu. Powiedziałem, że nie wyobrażam sobie, że my, plankton zamieszkujący mikroskopijną cząstkę kosmicznego kurzu (o nazwie "Ziemia"), mamy monopol na wyobrażenie boga, na "głoszenie prawdy" i na bycie zbawionymi. Ludzie - jak wiedzą wszyscy mizantropi - najmniej zasługują na bycie kimś "wybranym", gdyż spośród istot żywych wyrządzają tak sobie, jak i innym, najwięcej krzywd. W przypadku zaś istnienia niezliczonej ilości innych gwiazd, planet lub - chcę wierzyć - form życia, wizja boga, obowiązująca akurat na tej planecie, nijak się ma do całości Wszechświata.

Co ksiądz na to? Przywołuje przykład "Opowieści z Narnii". Pięknie, lecz jakże bardzo "ziemsko". Można przecież do oporu fantazjować na temat fikcyjnych, nieistniejących, mitycznych krain, lecz, proszę zauważyć, zawsze te krainy muszą być bliskie, podobne, co więcej - atrakcyjne dla nas, ludzi, Ziemian. Muszą też być tak proste, jak to tylko możliwe - gdyż opisanie takiej krainy w pełni jej złożoności całkowicie pozbawi ją owej bajkowej atrakcyjności. Przecież cała Narnia jest niczym innym, jak czarno-białą wizją świata, z obrzydliwą czarownicą i szlachetnym lwem. (Niestety, nie wszyscy wybiorą lwa, do czego z całych sił przymusza nas autor, zwłaszcza jeżeli czarownicę gra Tilda Swinton lub... Jennifer Coolidge.)

Dalej ksiądz mówi, że wierzy w naszą wyjątkowość we Wszechświecie, ale, będąc człowiekiem otwartym, jest w stanie sobie wyobrazić, że jednak nie jesteśmy sami. Jak zatem zastosować naszą religię do miary Wszechświata?
Otóż my, Ziemianie, mamy swoje, ziemskie wyobrażenie boga. Inne rozumne formy życia mogą mieć i z pewnością mają swoje własne formy, obsadzone w ich przestrzeni kulturalnej. Nie oznacza to, że mówimy o różnych bóstwach, jak również i to, że my, Ziemianie, mamy monopol na naszą wizję boga.

Otwarta postawa, nieprawdaż? To rzadkie i cenne, zwłaszcza u księdza. To próba racjonalnego myślenia, próba połączenia istniejących dziś dowodów naukowych z religijną wizją świata.
Ale przecież pytania nie znikają, tylko się mnożą.

Czym zatem jest "syn boży"? Czy jest / był obecny tylko i wyłącznie na Ziemi? Niekoniecznie, powiada ksiądz. Jako przykład podaje... "Narnię". Otóż "syn boży" wcale niekoniecznie musi być obsadzony w konkretnych warunkach historyczno-geograficznych, wcale niekoniecznie musiał być Żydem, urodzić się w Betlejem, etc. Może nim być lew, robal lub innego rodzaju gad przypominający "Obcego", swojski dla tej czy innej planety.

Więc jak? Bóg miał więcej dzieci, których sukcesywnie wysyłał na różne planety, by umierały za grzechy miejscowej ludności? To jak że możemy wierzyć w trójcę świętą? Czyli Jezus nie był jedynym synem bożym?
A jeżeli on jest rzeczywistym i jedynym synem bożym, to czy oznacza to, że tu na Ziemi nie umarł i nie zmartwychwstał naprawdę? Lecz tylko symbolicznie, gdyż miał takich Ziem przed sobą jeszcze okrągły sryliard? Nie zmartwychwstał, lecz udawał? Dla idei? Byliśmy jednym z przystanków na drodze jego misji? Obiektem przejściowym? "Zmartwychwstał" i poleciał dalej?

A czy, z całym szacunkiem, nie jest to głupie? Nie jest to głupie wyobrażać sobie, że jakiś bóg oddelegowuje zastępy swych synów/córek (lub, jak kto chce, jedynego syna) na różne planety, by tam umierały za grzechy lokalnej formy życia? Jest w tym choćby najmniejszy sens? A jeżeli bóg wysyłał kogoś tam jedynie na wybrane planety, te bardziej grzeszne, to z jakiej niby racji akurat to my, Ziemianie, możemy się uważać za wybranych i zbawionych? Przecież inni mniej grzeszą...

A więc może nie jesteśmy ani wybrani, ani zbawieni? Toż w co my tu wierzymy?..

Nawet jeżeli możemy wyobrazić sobie cokolwiek z powyższego, to gdzie tu jest miejsce na indywidualne umiłowanie przez boga każdego z nas? Wyobraźmy sobie, że "nas" ma Bóg nie siedem miliardów, a, dajmy na to, 8,3945×1076 osobników. I co sekundę (kosmiczną) umiera / rodzi się kolejnych tylu. I choćby jedna setna z tej liczby uczęszcza codziennie do świątyni, gdzie po 150 razy za seans powtarza "dla jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i całego świata" lub inną podobną formułkę w bilionie języków. Na miejscu boga chyba bym oszalał lub... wyłączył odbiornik. 

Oczywiście, tych pytań już księdzu nie zadałem.
Bo raz, że byłyby dla niego obraźliwe, a nie chciałem go obrażać, zwłaszcza że wiem, że ani do mnie, ani do niego nie należy ostateczne ustalenie prawdy "tu i teraz". Poza tym, nie chciałem znów słuchać o Narnii, bo raz, że Lewis to nie Mojżesz, a dwa, że w końcu nie można jedną okazjonalną bajką bronić wszystkiego, w imię czego zabijano miliony ludzi i innych istot tylko na tej planecie. Bo że religia w takiej czy innej formie istnieje wśród każdego rodzaju życia rozumnego - co do tego akurat nie mam żadnych wątpliwości. W końcu, religia jest pierwszym i najskuteczniejszym sposobem organizacji społeczeństwa. Jej istnienie jest zatem całkowicie naturalne - w odróżnieniu od samego podmiotu religii.

Amen.

.

Zmarł Kim Dzong Il

... i to jest chyba jedyna śmierć, która nie każe wstydzić się z powodu radości, którą wywołała.

Co dalej? Czy Kim Dzong Un, miły młodzieniaszek po studiach w Szwajcarii, będzie "a", czy jednak "be"?

Któż to wie... Obawiam się, że nawet jeżeli będzie on aniołem wcielonym, nie zmieni to praktycznie nic w losie 22 milionów północnych Koreańczyków.

Bo przecież, jak wiemy, nie wystarczy śmierci pana, by niewolnicy stali się wolni. Jak też wiemy, nawet wielkiego pragnienia wolności nie wystarczy, by umieć tą wolnością się posługiwać: pragnienie nie zastępuje umiejętności.

A czy Koreańczycy pragną? Mam co do tego bardzo poważne wątpliwości. I nie chodzi tu o brak jakiejkolwiek wewnętrznej opozycji. Wiem, że nic nie wiem na temat tradycyjnych azjatyckich układów społecznych, lecz daleki jestem od tego, by przypisywać wszystkim dookoła swoje własne pobudki i swój własny punkt widzenia. Przecież nie jestem Amerykaninem...

Nie wiem tak samo, kim byłbym, gdyby przyszło mi mieszkać w tej czy innej "korei północnej". Polska - na szczęście lub na nieszczęście - jest pograniczem wolności i niewolnictwa. Raz może się wydawać, że jesteśmy po stronie wolności, lecz z bliska możemy przyglądać się niewolnictwu, co jest dla nas wybitnie pedagogiczne... lecz czasem wystarczy nieco bardziej dogłębnej wizyty w społeczeństwo, żeby zacząć myśleć, że dookoła są sami niewolnicy, którzy o wolności nawet nie marzą, gdyż bycie niewolnikiem - to nie tyle dosadny splot okoliczności, ile często świadomy wybór. I wówczas tak różowo już nie jest.

Ludzie, którzy nie umieją żyć, gospodarzyć, zarabiać na siebie, czuć się gospodarzami własnego losu i własnych decyzji, którzy nie odczuwają potrzeby faktycznego pielęgnowania dobra ogółu, a nie tylko swojego własnego, którzy nie potrafią pracować, którzy nie znają świata, nie umieją dokonywać wyborów, ponosić za siebie odpowiedzialność, nie nauczą się tego wszystkiego, nawet gdyby ten czy tamten kim dzong il umierał codziennie, skutecznie i na zawołanie. Oni pozostaną niewolnikami, a poluzowanie państwowego aparatu represyjnego jedynie wzmocni w nich postawę roszczeniową. Wzmocni też poczucie bezkarności i niewolniczego pokroju anarchię, skutkującą chęcią wzbogacenia się kosztem swoich najbliższych, słabszych, podporządkowanych i uzależnionych.

Niestety, wiemy też o tym, że niewolnikiem jest być o wiele łatwiej, niż człowiekiem wolnym, człowiekiem woli. Niewolnikiem często się staje na własne życzenie, nawet gdy brakuje kogoś, kto chciałby nas zniewolić. Tego typu niewolnictwo, podejrzewam, jest chorobą psychiczną.

Jak wiemy, "Chatę wuja Toma" napisała pisarka wolna. Na tyle wolna, że w czasach wyjątkowo obrzydliwego patriarchalnego purytanizmu (zwłaszcza w wydaniu amerykańskim) zmierzyła się najpierw z kuchenno-garowym "przeznaczeniem" amerykańskiej "wolnej" kobiety, a już dopiero potem - z niewolnictwem.

Obawiam się, że sam wuj Tom nie napisałby niczego, nawet gdyby pisać potrafił.

W Korei Północnej zmian nie będzie, przynajmniej na lepsze.

wtorek, 6 grudnia 2011

Druga Ziemia [Obiecana]



Od dwóch dni naukowcy pasjonują się niezwykłym odkryciem planety Kepler-22b, odległej o "zaledwie" 600 lat świetlnych, która swoimi rozmiarami i parametrami fizycznymi ma przypominać Ziemię. 


I ciepło tam jest, i jasno, i pewnie mokro, i gościnnie - nic, tylko budować Arkę Noego Bis, ładując na nią pary specjalnie wybranych, niezwykle cennych przedstawicieli flory i fauny Ziemi (kto zostanie wytypowany z Homo Sapiens? Obama + Benedykt? Sarkozy + Merkel?), by super-mega-wytryskiem wysłać na podbój naszej nowej, lepszej ojczyzny, która z racji coraz większej degradacji tej starej staje się jeszcze bardziej kochana i pożądana. 


A teraz odwróćmy sytuację. 
Otóż na planecie %$#&%^$ gwiazdy @ konstelacji Tarczycy Sobieskiego żyją wysokorozwinięte gady, które wyniszczyły swoją planetę i teraz lampią się w niebo w poszukiwaniu jakiejś innej planetki, która dałaby im schronienie, zapewniłaby surowce i w ogóle pozwoliłaby się poczuć takimi pionierami, odkrywcami zaświatów i zbawcami własnej rasy. W pewnym momencie robale "odkrywają" sobie Ziemię i już wiedzą: "To jest to"! A dalej - patrz "Oni żyją", "Obcy"-1, -2, -3, -4, -5, -6... i inne tego typu produkcje. Przyjemnie, prawda? Ziemia im pasuje, a my większej przeszkody nie stanowimy - jesteśmy bowiem głupi, niedorozwinięci, sprzedajni i prędzej powyrzynamy się nawzajem, niż zaczniemy współpracować między sobą. Poza tym, w rzeczywistości się okaże, że wcale nie wystarczy powiewu the-star-spangledzkiego banneru i pełnego patosu przemówienia w telewizji jakiegoś prezydupka Stanów Zjednoczonych, by ludzie na całym świecie poczuli się Ziemianami, zjednoczonymi pod zawsze prawym i sprawiedliwym przewodnictwem Pentagonu. Bo takich sto kilkadziesiąt milionów obywateli jakiegoś Bangladeszu, czy tam innej Nigerii, kichać chciało na przemówienia Obamiarza czy innych "światowych przywódców", zwłaszcza jeżeli zostały one wygłoszone w imię konserwacji dotychczasowego stanu rzeczy i układu polityczno-ekonomicznego. Nie ma co się łudzić - jakikolwiek układ z przywódcą kosmicznych robali będzie dla owych Ziemian bardziej korzystny, niż poddanie się przywódczej opiece Watykanu, Moskwy czy Waszyngtonu, gdyż w chwili obecnej dobrych kilka miliardów ludzi na świecie nie ma praktycznie nic do stracenia. 


Czy to nie jest zabawne? Ludziska od stuleci niszczą swoją planetę - wiedzą, że niszczą, a jednak niszczą dalej. I śmiertelnie się tego boją. Z przerażeniem odkrywają, że pogódka się psuje, wietrzyk wieje, lodzik topnieje, a benzynka drożeje. Lasków, pszczółek, myszek i rybek jest coraz mniej, natomiast ludzików (oraz samochodzików) - coraz więcej. 
Co zatem począć? Puknąć się w czachę, coś zmienić, zachować się, jak na "oświecony" i "rozumny" rodzaj/gatunek przystało?
Ależ skąd! 
Wystarczy znaleźć sobie planetę, która pozwoli na pozostanie samymi sobą, lecz która nie jest jeszcze aż tak zużyta i zniszczona, by obarczać nas jakimiś głupimi dylematami moralnymi! 
Znaleźć i... uszczęśliwić ją odkryciem! Nie tylko biernym, a i czynnym. Przybyć, zhumanizować i nawrócić. Urządzić im tam "Wyprawę do raju '2492". Opowiedzieć jakąś bajeczkę o bogoczłeku z innej planety, będącym jakoby Prawdą Uniwersalną, obowiązkową dla wszystkich w tym Wszechświecie, i przekonać, że ów "bóg" jest miłosierny i "zbawienny" również dla lokalnych, tamtejszych form życia. 


Śmieszne, prawda? Bo niby co ma znaczyć jakaś bakteria, którą ziemskie robale nazywali, dajmy na to, "Faustyną Kowalską", dla mieszkańców planety Kepler-22b? Czyżby i dla nich miała stanowić jakieś "uniwersum", jak by tego chcieli bakterie zamieszkujące mikroskopijną planetkę o nazwie Ziemia, obracającą się dookoła małej, zimnawej i słabo widocznej gwiazdy typu widmowego G2? 


No cóż... Jeżeli ktoś sądzi, że akurat w tym przypadku miałoby być inaczej, niech sobie poczyta historię Ziemi. 


Odwróćmy sytuację i wyobraźmy sobie, że to kosmici przybyli, by nas nawracać.
Mają swoją religię i swoje bóstwa.
Na obrazku - Bogini-Maciora %#@#^& z planety Kepler-22b w wersji "dla tubylców Ziemi".
Nawracanie daje zbawienie po śmierci, lecz nie zastępuje, rzecz jasna, wypompowania surowców
i rabowania kosztowności. Wiemy coś o tym, prawda?


Trudno mi, jako urodzonemu kosmicie i rasowemu patriocie Wszechświata, podzielić radość ziemskich badaczy z powodu odkrycia przez nich planety Kepler-22b. Mam też nadzieję, że planeta Kepler-22b ma się lepiej od nas i nie potrzebuje, by ją "odkrywano".

.