Dookoła wszyscy oczekują, że sypnę groszem. Że w moim życiu nastąpi coroczne załamanie. Że dostanę bzika, fioła w świętowaniu, w którym najbardziej "świątecznym" będzie poczucie ulgi. Tuż po świętach.
Supermarkety i galerie handlowe do oporu puszczają kolędy w kiepskich, obrzydliwych aranżacjach i emitują zapachy chlebopodobne. Liczą, że spędzę w "rodzinno-domowej" atmosferze kilka dobrych godzin, wyczyszczając półki z tymi wszystkimi "promocjami", "sales", "%" i tym podobnym badziewiem. Wasze niedoczekanie się. Wpadnę jutro do osiedlowego Lidla po mięso, jogurty, warzywa i słodycze, czyli po tradycyjne zakupy.
Telewizja publiczna i komercyjna będzie dwoić się i troić, by zwiększyć oglądalność. Zaprezentuje jakieś pseudo "szoły" z pseudo zabawą, pseudo "koncerty" z gwiazdeczkami lokalnego znaczenia na głównych placach polskich
wioch miast, obficie polewane sosem reklamowym. W dupie mam i te "gwiazdki", i reklamy, i całą telewizję jak prywatną, tak i publiczną - swój telewizor wyrzuciłem dobrych kilka lat temu, więc mam przeogromne szczęście nie mieć zielonego pojęcia, co tam w ogóle puszczają i o co tak się biją rasowi politycy.
Hodowcy karpi zacierają ręce, bo mamy te karpie kupować, kupować, kupować... Królewska rybka, szlag by ją trafił. Dziękuję, nie skorzystam. Nie znoszę karpia. Z przekory bym przyrządził jednego na "wielkanoc", ale że doprawdy nie znoszę, to obejdzie się bez przekory. Żryjcie i chwalcie to wszyscy, ale nie ja. Skosztujcie i zobaczcie, jak karp jest dobry. "Przyjdź rychło, rybko. - Przyjdź, Panie Karpie" - śpiewają w kościołach.
Producent Coca-Coli po raz enty będzie udawać, że jego
odrdzewiająca lura orzeźwiający napój ma coś wspólnego z narodzeniem "Boga". Zimą przecież powinniśmy orzeźwiać się do upadu, do bólu gardła, do przewlekłej anginy, do zapalenia oskrzeli... Toteż wszędzie, jak co roku, będą jeździć ciężarówy z "magicznym napojem", pacan ubrany za "mikołaja" będzie ohydnie mrugał oczkiem, a tłem tego wszystkiego będzie wspaniała poniekąd piosenka Melanii Thornton. Super, ale w sklepie i tak wybiorę inną colę - nie "Coca-Colę", sprzedawaną w superświątecznej cenie promocyjnej "8 litrów w cenie 9", lecz taką podrabianą, bez cukru, w cenie 84 groszy za 2 litry. Myślę, że jest to odpowiednia cena za śmieciowy napój tego pokroju.
Mój telefon, jak co roku, atakują zastępy wampirów, proponujących "świąteczne" kredyty, pożyczki, abonamenty... do których nazwa "świąteczne" pasuje jak lukier do gówna. Nie, dziękuję, nie potrzebuję żadnej z tych żałosnych ofert - wszystkie decyzje, które podejmuję, są inicjowane tylko i wyłącznie przeze mnie. Do tego przecież żadna oferta, jeżeli naprawdę jest atrakcyjna, nie potrzebuje zastępów telemarketerów lub "obsługi klienta" - widać, doskonałą jest tylko i wyłącznie w ich wybiórczym opisie. A dla mnie jest jasne - po prostu bank, skok, provident tudzież operator telefoniczny ma pęd na kasę, bo chciałby zamknąć rok na jeszcze większym plusie. Wypad.
Nie interesują mnie też prości, plebejskiej postury panowie z żałobą za paznokciami, sprzedający na każdym rogu choinki, wycięte nielegalnie w podmiejskich lasach. A nawet jeżeli legalnie, to też mnie nie interesują. Mam od lat sztuczną choinkę i każdego roku miewam coraz większe opory, by w ogóle ją ubierać. Bo sens? A jak chcę mi się pooddychać mroźnym igliwiem, to nie taszczę tego igliwia do własnej chaty, tylko wybieram się zimą do lasu. Czego serdecznie życzę wszystkim "pielęgnującym tradycję".
Chińscy producenci bombek - oraz ich polscy dilerzy - przeżywają obecnie niekończący się orgazm. Dla nich ten czas to żyła złota, oferująca zysk na cały rok do przodu. Obserwując masowość ich produkcji, zastanawiam się, czy to są ci sami producenci, którzy zalewają nas tandetnymi, kiepsko i obrzydliwie pomalowanymi zniczami w okresie od września do listopada i ckliwymi jajko-zającami w okresie od lutego po maj. OK, szukajcie naiwnych, ale moim kosztem kasy sobie nie zarobicie. Wolę stare bombki z czasów PRL, których co roku ubywa o jedną-dwie, ale które znacznie lepiej pomagają w budowaniu atmosfery świąt, niż współczesna chińska tandeta, której nawet potłuc nie można.
Boże Narodzenie to okres, gdy Bóg ponoć się rodzi, zwierzęta ponoć przemawiają ludzkim głosem, a Kościół przychodzi bezpośrednio do swoich wiernych po pieniądze. W końcu, też rok finansowy się kończy, podatek biskupi, podatek watykański, zrzutka na KUL, no i Wielkanoc się zbliża... U mnie księdza ani żadnego innego akwizytora nie będzie, a sam na pasterkę do kościoła również nie pójdę, bo i dotychczas jeszcze prawie co do słowa pamiętam treść kazania, wygłaszanego przez klechę dwa lata temu. Czy od tamtego czasu cokolwiek w sprawie boskiego urodzenia się zmieniło? Jeżeli dane zostały zaktualizowane, chętnie się z nimi zapoznam, a w tym celu nawet się udam do kościoła. Jeżeli nie, to po kiego grzyba mam wysłuchiwać to samo, co wszyscy dookoła słyszą od jakichś dwóch tysięcy lat, a co nikomu jeszcze szczęścia nie przyniosło? Ups... a może po to, by się poczuć członkiem wspólnoty? Nie, po siedmiokroć nie. To nie ta wspólnota, członkiem której chciałbym być. I nie widzę tu potrzeby kompromisu z własnym sumieniem. Wiem, że wielu uważa dokładnie tak samo, ale, by "nie psuć" świąt innym, godzą się na taki kompromis. Dziękuję, wolę zmusić innych do kompromisu ze mną.
W okresie bożego narodzenia my, jakby odmienieni, zaczynamy zawzięcie kochać wszystkich dookoła, nawet jeżeli dotychczas woleliśmy ich nienawidzić. Z naszej mordy nie schodzi uśmiech świąteczny, a z miodem płynących ust - życzenia "wesołych świąt". Boże, jakież to piękne... Dusza się raduje, bo wszyscy, ależ to absolutnie wszyscy, łączą się w miłości oświeconej Wielką Tajemnicą Boskich Narodzin. I niech no ktokolwiek ośmieli się nie połączyć... wypaść z szeregu... zostanie ogłoszony zwyrodnialcem, który burzy układ społeczny i "moralność publiczną". Chociaż... jeżeli ma w bród kasy i jest kimś nadzwyczajnie ważnym, może sobie burzyć. Po to i jest on ważniakiem, by pozwalać sobie więcej. To nie tak gorszy, niż gdyby tego samego zapragnął ktoś ze "swoich". Ot, morale publiczne. Zmienne są. Elastyczne.
Jednocześnie telefony nasze zaczynają zapychać się tonami śmieci, jak to odmianami imion Boga, Jezusa, Maryi, Józefa itp. przez wszystkie przypadki, pomnożone przez Choinki, Tajemnice, Dziecię to, Dzieciątko tamto... Najzabawniejsze, gdy nie wiemy, od kogo taki SMS został wysłany, bo numer nadawcy jest spoza naszej wiedzy. Ale przecież nie ma to znaczenia, że ktoś, wysyłając do setek "przyjaciół" spam o tej samej treści, pomylił się o 1-2 cyfry i skierował głupie życzenia akurat do nas - ważne, że jest nam super przyjemnie... W ramach okresowego miłowania się z bliźnimi odpiszemy temu Nieznanemu Nadawcy coś miłego, również z 85% zawartością Boskiego Dziecia, Maryi, owieczek, bydlątek, słomki, jasełek itp, a może z tego wyniknąć jakaś miła znajomość, może nawet taki niewinny flircik "bożonarodzeniowy": "Oj, dziękuję! [życzenia świąteczne, blebleble]. A kim jesteś?" Będzie do kogo pisać SMSy w nowym roku, wykorzystując świąteczny pakiet 6000 SMSów ważnych przez 6 dni, przyznanych nam w ramach miłowania abonenta przez operatora.
Jeszcze bardziej świąteczną jest sytuacja, gdy od dwóch zupełnie różnych osób otrzymasz te same życzenia, najczęściej w postaci
rymów częstochowskich wierszyków.
Miłość do [nieznanego] bliźniego ma swoje źródło na jakiejś stronie internetowej! To jak szablon SMS-owy: "Oddzwoń za...", "Będę później", "Kocham Cię"... Nie ma to jak szablon "Kocham Cię", stworzony dla zakochanych, lecz "racjonalnie zarządzających swym czasem i emocjami" osób. Prawda? No więc najlepsze życzenia świąteczne nie muszą wcale płynąć z głębi serca, skoro do dyspozycji mamy przepastne czeluście internetu. Doskonałe też są ckliwe obrazki z zaśnieżonym kościółkiem na tle gór, choinką i chrystuskiem, wzięte z internetu a wysłane do całej książki adresowej. Bezgraniczna emanacja miłości... a to, że "kartkę" tę dostaje również przypadkowa osoba, która kiedyś przypadkiem trafiła na czyjąś listę mailową, a która cię nie zna i może wcale nie chce poznać, to... to towarzysz Stalin miał rację, mówiąc, iż "gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą". Czyżby Stalin był obecny w każdym z nas?
O przykrej konieczności korporacyjnego dzielenia się opłatkiem pisano już nie raz i nie dwa. Tak jest, mnie też to razi: konieczność dzielenia się opłatkiem ze wszystkimi, bo tak "wypada", bo "nie dzielmy ludzi", bo zasady "dobrego wychowania", bo "nic się nie stanie"... i to niezależnie od tego, czy się jest katolikiem, czy muzułmaninem, czy ateistą. Jakież to jest wymuszone! Jak można szczerze cokolwiek życzyć komuś, kogo widzisz po raz pierwszy i ostatni w życiu? Jak żywo pamiętam... uśmiech od ucha do ucha, pieprzony opłatek, który zawsze się kruszy i spada na podłogę, życzenia w stylu "Wszystkiego... ale to naprawdę wszystkiego, co tylko najlepsze, absolutnie wszystkiego... no i najważniejsze, ciepłych, bardzo ciepłych, rodzinnych, ale to naprawdę superrodzinnych świąt... tak, tak, oby, oby, tak, i jak najwięcej, a przede wszystkim zdrówka... dziękuję, wzajemnie, bardzo super dziękuję, cieszę się ogromnie, jeszcze raz wszystkiego...". Żałosne. Gryziesz się w język, gdy życzysz komuś "rodzinnych" świąt, bo a nuż ten ktoś nie ma rodziny? To czy należy mu o tym przypominać? A zresztą, co mnie to obchodzi, czy ten ktoś ma jeszcze mamę/tatę lub żonę/męża, czy już nie? A może się właśnie rozwiódł? Pochował rodziców? No nie wiem, zdradził małżonka? Stracił dziecko? Jest sam jak palec?
A więc nie będę wysyłał setek SMSów, maili, kartek, nie będę składał życzeń nie wiadomo komu, czyli każdemu pierwszemu-lepszemu. Nie dam się zwariować, choć wiem, że zostanę zasypany tonami życzeń, promocji, uśmiechów, więc tradycyjnie będę się czuł niby z nóg do głów oblany moczem. Wywalę siano, tradycyjnie dołączone do każdej gazety od prawa do lewa, tak samo, jak wywalam na wiosnę saszetki z barwnikami na jajka z tychże gazet. Nie wydam 200, 300, 400, 500, 600 ani 1000 złotych na prezenty (cytując pewną sondę internetową), bo nie jestem "mikołajem" i nie widzę powodu, dla którego akurat tego dnia powinienem spełniać tę przykrą tradycyjną powinność. Przecież staram się ją spełniać każdego dnia w roku, dbając o to, by całe moje życie było prezentem i przyjemną niespodzianką dla wybranych osób.
Zamiast pichcenia 12 lub 24 (lub, jak kto woli, 48) potraw wigilijnych zjem wreszcie czekoladowego zająca, który został mi po kolejnej z rzędu wielkanocy. Będzie mi się chciało mięsa w wigilię - to żaden Jezus czy inny faryzeusz mi nie przeszkodzi najeść się mięsa o dowolnej porze tego "świętego" dnia.
Po co nam święta? Jeszcze parę lat temu napisałbym takie zakończenie: "Święta są oznaką naszej słabości. Naszym brakiem umiejętności żyć tak, by każdy dzień stawał się świętem. Naszym owczym pędem do wymarzonej wspólnoty, zatracanej na co dzień".
Dziś już jednak tego nie napiszę, bo uznaję, że każdy ma prawo do świąt, do spędzenia ich w taki a nie inny sposób, choćby po to, by w jakiś sposób zidentyfikować się kulturowo. Ale nadal stanowczo jestem przeciwny wymuszaniu świąt na wszystkich dookoła. Na ulicach lub w sklepach nie ma gdzie plunąć, by na "święta" nie trafić.
To jest taki terror większości - ledwie jeden z wielu możliwych, lecz jakże uciążliwy, bo występuję co najmniej 2 razy do roku. Jest to terror powszechny: w duszy i w kieszeni, w oczach i uszach, w głowie i sercu, w kościele i supermarkecie, w komputerze i telefonie, w mediach i na ulicy, w domu i w korporacji... Od niego nie ma gdzie się schować.
Jeżeli jakiś "obrońca tradycyjnych wartości" będzie bronił świąt bożonarodzeniowych w obowiązującej dotychczas postaci, musi wiedzieć jedno: nie broni tradycji ani autentycznej, ani starodawnej. Bo raz, że Jezus nie śpiewał kolęd, nie miał ubranej choinki (co najwyżej palmę), nie "płakał z zimna" (bo śniegu w Betlejem raczej nie uświadczysz) i nie dostał prezentu od św. Mikołaja (bo takowego jeszcze na świecie nie było). A dwa - i jest to chyba w tym wszystkim najważniejsze - że obecna tradycja spędzania tych świąt jest nie tyle polska, co
rozbiorowa. Bo dopiero za rozbiorów nabrała tego właśnie znaczenia, które znamy obecnie - kiedy broniło się "polskości", "swojskości", jedności we wspólnocie, tworzyło się i utrwalało mity, układało się kolędy i inne pieśni kościelne. Kiedy przestawano stopniowo tańczyć bale na Boże Narodzenie, zaś zaczęto powszechnie kultywować ulukrowaną chłopską tradycję uświęconą przez naturalistów i innych pozytywistów. Wszystko to, owszem, było ważne, istotne i dobrze służyło potrzebom tamtego czasu, lecz jakimś dziwnym splotem okoliczności zaczęło się jawić jako raz na zawsze ustanowiona prawda uniwersalna, niezależna od warunków społeczno-historycznych.
Obecne kultywowanie różnego rodzaju tradycji w Polsce nadal nosi znamiona rozbiorów. Dopóki kwiat nacji nie zmierzy się z tymi tradycjami o genezie rozbiorowej, Polska do przodu nie ruszy. Wspólnota nadal będzie dusić jednostkę, dobro ogółu ("moralność społeczna" i inne dyrdymały) będzie wymagało poświęcenia dobra szczegółu. Czy to oby nie komunizm?
"Żeby Polska była Polską"... Będzie, kochani, jeżeli Polacy będą rozgarnięci, a nie tępi. Bo dotychczasowa "tradycja" utrwala tylko i wyłącznie zewnętrzny wizerunek polskości, absolutnie nie dbając o to, co jest w środku. Ten zewnętrzny wizerunek - to jak płytki lukier, przykrywający co bardziej wstydliwe miejsca na ciele prawdziwej polskości. A co pozostanie nam wszystkim, jeżeli nagle przestaniemy śpiewać kolędy i święcić pokarmy? Jaka treść? Jaka faktura? Bo tradycja bożonarodzeniowa - to właśnie lukier, a nie faktura.
Niestety, obecnie nie wystarczy po prostu nie pójść do kościoła lub nie udekorować choinki. Trzeba jeszcze o tym głośno, doniośle powiedzieć. Dopiero wówczas nowa, swobodna od demonów przeszłości postawa ma szansę zagościć w świadomości co światlejszych ludzi. Bo milczenie o pewnych niewygodnych dla "dobra ogółu" sprawach ma wydźwięk marszu żałobnego dla naszej przyszłości.
Słuchając dzisiejszego zawodzenia "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie" oraz innych dyrdymałów o potrzebie przywrócenia "cywilizacji łacińskiej" (sprzed Oświecenia), trudno się dziwić, że część "ludu" odczuwa siebie nie tylko w XIX, a wręcz nawet w XVII wieku. Od takiej "wspólnoty" należy uciekać im najszybciej i najdalej, a nie świętować z nimi kolejne boże narodzenia...
To wy, kochani "tradycjonaliści", dokonujecie kolejnego rozbioru Polski, a nie żaden tam Tusk czy inny Sikorski! Dokonujecie rozbioru świadomości Polaków, mieszacie im w głowach i uzurpujecie sobie prawo do bycia tym lepszym, "prawdziwym" Polakiem! Żyjecie rozbiorami, licytujecie się na doznane "krzywdy", upajacie się klęskami i porażkami! To WY jesteście produktem rozbiorów, a nie ci, którzy pragną iść do przodu!
I pozostaje tylko pytanie: jak to się stało, że w Polsce do dzisiaj nie udało się wykształcić żadnej innej tradycji, niż owa rozbiorowa?
Praca u podstaw by się przydała. Bez tej pracy mamy dookoła to samo, co stało się w Rosji roku 1917. Oni mieli rewolucję. My taką samą rewolucję mamy permanentnie poczynając od 1945 roku. Jest ona rozłożona w czasie i przez to mniej krwawa, lecz wychodzi na to samo:
do głosu dochodzi Wojujący Cham. Do głosu, do władzy, do tworzenia opinii, do prawa wyborczego. W starciu z Chamem żadna elita nie przetrwa, bo nie ma na to szans. Prędzej sama schamieje. Bo Cham nie ma skrupułów i nie będzie grał wg reguł dobrego wychowania, ustanowionych przez elitę. Cham otrzymał te same, co elita, prawa demokratyczne, lecz walczy o swoje z o wiele większą determinacją i skutecznością. Cham też szybciej się rozmnaża, bo cielesne przyjemności stawia powyżej egoistycznej przyjemności bycia singlem nie ponoszącym za nikogo odpowiedzialności.
Dzieje się tak dlatego, że kiedyś zarówno w Rosji, jak obecnie i u nas, owej "pracy u podstaw" zabrakło. Cham sam się wybił na szczyty, doszedł do głosu i do władzy - lecz nie za pomocą elity, a całkowicie wbrew niej. Liczyć na to, że elita się obroni, zachowa twarz, nadal będzie definiować oblicze państwa polskiego, to tak, jakby liczyć na to, że Stara Europa obroni się przed zalewem terrorystów muzułmańskich i miliardami głodnych i zdesperowanych Afrykańczyków czy Azjatów, szturmujących granice i ośrodki dla "uchodźców". Nie obroni się, bo wciąż ma jakieś zasady demokratyczno-oświeceniowe, oparte na humanizmie, których niestety przybysze nie mają.
Ot i w Polsce mamy od dawna tykającą bombę. Wybuchu nie będzie, ale tymczasem całe środowisko od dawna ulega coraz większemu zakażeniu. Wenecja też o kilka centymetrów rocznie opuszcza się na dno morza - i wcale nie każdy, kto widzi ją na co dzień, zauważa jakieś zachodzące zmiany.
Nie jestem za pozbawieniem Chama praw demokratycznych, choć kusi mnie takie proste rozwiązanie. Jestem za tym, by Chama wychować. Nie choinką, zającami i procesjami. Wiedzą, etyką, logiką. Sumieniem.
Ale problem jest też w tym, że w każdym z nas jest cząstka Chama. Wychowanie więc powinniśmy zacząć od siebie. Inaczej to Cham nas wychowa pod siebie, a skończymy ostatecznie jak Rzym czy Bizancjum.
.