poniedziałek, 19 grudnia 2011

Narnia lekiem na wszystko?


Podjąłem ostatnio z pewnym księdzem dyskusję teologiczną. Nie jestem na tyle upartym, by pozostawać głuchym na argumenty, ale też i ksiądz był życzliwy, gdyż to właśnie on mnie zachęcił do szczerej dyskusji.
Jak można było przewidzieć, każdy pozostał przy swoim.

Dyskusja z grubsza dotyczyła tego, o czym pisałem dwa posty temu. Powiedziałem, że nie wyobrażam sobie, że my, plankton zamieszkujący mikroskopijną cząstkę kosmicznego kurzu (o nazwie "Ziemia"), mamy monopol na wyobrażenie boga, na "głoszenie prawdy" i na bycie zbawionymi. Ludzie - jak wiedzą wszyscy mizantropi - najmniej zasługują na bycie kimś "wybranym", gdyż spośród istot żywych wyrządzają tak sobie, jak i innym, najwięcej krzywd. W przypadku zaś istnienia niezliczonej ilości innych gwiazd, planet lub - chcę wierzyć - form życia, wizja boga, obowiązująca akurat na tej planecie, nijak się ma do całości Wszechświata.

Co ksiądz na to? Przywołuje przykład "Opowieści z Narnii". Pięknie, lecz jakże bardzo "ziemsko". Można przecież do oporu fantazjować na temat fikcyjnych, nieistniejących, mitycznych krain, lecz, proszę zauważyć, zawsze te krainy muszą być bliskie, podobne, co więcej - atrakcyjne dla nas, ludzi, Ziemian. Muszą też być tak proste, jak to tylko możliwe - gdyż opisanie takiej krainy w pełni jej złożoności całkowicie pozbawi ją owej bajkowej atrakcyjności. Przecież cała Narnia jest niczym innym, jak czarno-białą wizją świata, z obrzydliwą czarownicą i szlachetnym lwem. (Niestety, nie wszyscy wybiorą lwa, do czego z całych sił przymusza nas autor, zwłaszcza jeżeli czarownicę gra Tilda Swinton lub... Jennifer Coolidge.)

Dalej ksiądz mówi, że wierzy w naszą wyjątkowość we Wszechświecie, ale, będąc człowiekiem otwartym, jest w stanie sobie wyobrazić, że jednak nie jesteśmy sami. Jak zatem zastosować naszą religię do miary Wszechświata?
Otóż my, Ziemianie, mamy swoje, ziemskie wyobrażenie boga. Inne rozumne formy życia mogą mieć i z pewnością mają swoje własne formy, obsadzone w ich przestrzeni kulturalnej. Nie oznacza to, że mówimy o różnych bóstwach, jak również i to, że my, Ziemianie, mamy monopol na naszą wizję boga.

Otwarta postawa, nieprawdaż? To rzadkie i cenne, zwłaszcza u księdza. To próba racjonalnego myślenia, próba połączenia istniejących dziś dowodów naukowych z religijną wizją świata.
Ale przecież pytania nie znikają, tylko się mnożą.

Czym zatem jest "syn boży"? Czy jest / był obecny tylko i wyłącznie na Ziemi? Niekoniecznie, powiada ksiądz. Jako przykład podaje... "Narnię". Otóż "syn boży" wcale niekoniecznie musi być obsadzony w konkretnych warunkach historyczno-geograficznych, wcale niekoniecznie musiał być Żydem, urodzić się w Betlejem, etc. Może nim być lew, robal lub innego rodzaju gad przypominający "Obcego", swojski dla tej czy innej planety.

Więc jak? Bóg miał więcej dzieci, których sukcesywnie wysyłał na różne planety, by umierały za grzechy miejscowej ludności? To jak że możemy wierzyć w trójcę świętą? Czyli Jezus nie był jedynym synem bożym?
A jeżeli on jest rzeczywistym i jedynym synem bożym, to czy oznacza to, że tu na Ziemi nie umarł i nie zmartwychwstał naprawdę? Lecz tylko symbolicznie, gdyż miał takich Ziem przed sobą jeszcze okrągły sryliard? Nie zmartwychwstał, lecz udawał? Dla idei? Byliśmy jednym z przystanków na drodze jego misji? Obiektem przejściowym? "Zmartwychwstał" i poleciał dalej?

A czy, z całym szacunkiem, nie jest to głupie? Nie jest to głupie wyobrażać sobie, że jakiś bóg oddelegowuje zastępy swych synów/córek (lub, jak kto chce, jedynego syna) na różne planety, by tam umierały za grzechy lokalnej formy życia? Jest w tym choćby najmniejszy sens? A jeżeli bóg wysyłał kogoś tam jedynie na wybrane planety, te bardziej grzeszne, to z jakiej niby racji akurat to my, Ziemianie, możemy się uważać za wybranych i zbawionych? Przecież inni mniej grzeszą...

A więc może nie jesteśmy ani wybrani, ani zbawieni? Toż w co my tu wierzymy?..

Nawet jeżeli możemy wyobrazić sobie cokolwiek z powyższego, to gdzie tu jest miejsce na indywidualne umiłowanie przez boga każdego z nas? Wyobraźmy sobie, że "nas" ma Bóg nie siedem miliardów, a, dajmy na to, 8,3945×1076 osobników. I co sekundę (kosmiczną) umiera / rodzi się kolejnych tylu. I choćby jedna setna z tej liczby uczęszcza codziennie do świątyni, gdzie po 150 razy za seans powtarza "dla jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i całego świata" lub inną podobną formułkę w bilionie języków. Na miejscu boga chyba bym oszalał lub... wyłączył odbiornik. 

Oczywiście, tych pytań już księdzu nie zadałem.
Bo raz, że byłyby dla niego obraźliwe, a nie chciałem go obrażać, zwłaszcza że wiem, że ani do mnie, ani do niego nie należy ostateczne ustalenie prawdy "tu i teraz". Poza tym, nie chciałem znów słuchać o Narnii, bo raz, że Lewis to nie Mojżesz, a dwa, że w końcu nie można jedną okazjonalną bajką bronić wszystkiego, w imię czego zabijano miliony ludzi i innych istot tylko na tej planecie. Bo że religia w takiej czy innej formie istnieje wśród każdego rodzaju życia rozumnego - co do tego akurat nie mam żadnych wątpliwości. W końcu, religia jest pierwszym i najskuteczniejszym sposobem organizacji społeczeństwa. Jej istnienie jest zatem całkowicie naturalne - w odróżnieniu od samego podmiotu religii.

Amen.

.

2 komentarze:

  1. Uśmiałam się.Przypomniały mi sie dyskusje z księdzem gdy miałam naście lat.I zadawałam mnóstwo niewygodnych pytań.Na przykład na temat niepokalanego poczęcia.Czy też składania ofiary z syna.Zgadzam się,że religia organizuje społeczeństwa i taki jest jej sens i cel.

    OdpowiedzUsuń
  2. @kotanja:

    Akurat mogę sobie wyobrazić i "niepokalane poczęcie", i trójcę, i ofiarę. Mogę przyjąć, że nie wiemy wszystkiego, i że na świecie istnieje nie tylko to, co widzimy gołym okiem.

    Jedynie nie umiem zrozumieć domniemanej logiki naszego "bóstwa": po kiego... trzeba było sobie kreować tyle żywych istot, urządzać sobie rozciągnięte w czasie widowisko typu "Big Brother"? Pilnować, kto z kim i jak sypia, kto kogo zabija, kto chodzi do spowiedzi, kto co nabroił i jak się z tego rozliczył... Czy "bóg" nie ma nic lepszego do zrobienia, jak tylko gapić się na biliony żywych istot... i to przez ileś tam tysięcy lat? Sorry, ale niech on sobie wyluzuje.

    A co do ofiary za ludzkość: czy grzechy Egiptu lub Mezopotamii, lub też ówczesnych Chin były mniej "warte" ofiary, niż grzechy jakichś tam podbitych Żydów? Nie chce się w to wierzyć, tymczasem to właśnie Żydzi "urodzili" wśród siebie "zbawcę".

    Kupy to się nie trzyma.

    OdpowiedzUsuń