sobota, 30 października 2010

Małpa z brzytwą i inne sprawy

 
  Kochani, nie było mnie długo :)

Odbyłem podróż do czegoś, co niegdyś nazywałem Krainą Mordoru, gdyż przewodził nią pewien Sauron. Lecz po paru latach nieobecności muszę przyznać, że Kraina Mordoru stała się po prostu cyrkiem, a rządzi nią Główna Małpa, na dodatek z brzytwą. Nie wieje już grozą, lecz jest po prostu śmieszne (lub smutne, jak kto woli). Owszem, miejscowym nie jest do śmiechu, gdyż muszą w "pracach" cyrku uczestniczyć w sposób jak najzupełniej bezpośredni i czynny, a małpę - miast wsadzić do klatki - muszą czcić.
Ale z pewnością nie to jest w tej chwili dla mnie najważniejsze, tzn. nie po to piszę ten post.

W drodze do cyrku miałem przesiadkę na stacji w Terespolu. Zimno było i ohydnie, a pomysłowi Polacy, kiwając na Unię Europejską (sypnęła, wredna, szmalem na robociznę), zamknęli na amen miejscowy dworzec w celach jego dogłębnej rekonstrukcji - i to akurat kiedy zima zaczęła się zaczynać.
Ludzie oczywiście są nawykli do wszystkiego - więc mogą stać sobie godzinami na mrozie, czekając na przesiadkę. Ludzi grzeje bowiem umysł, zmysł i moralność, a nie futro czy kaloryfer. Ale ze smutkiem myślałem sobie o tych kilku pieskach i kotkach, co w budynku dworca miały zawsze schronienie. Oczywiście, żaden zwierzak nie miał szans na przetrwanie tak dogłębnej tego dworca rekonstrukcji.
I nagle zobaczyłem małego, może trzymiesięcznego kotka, który biegał po peronie wśród ludzi, prosząc o jakiekolwiek pożywienie. Pewnie nie musiał ciągle biegać, ale, kiedy próbował przystanąć, było mu zimno w łapy, więc podciągał je na przemian. Kiedy tylko coś mu dałem do zjedzenia, natychmiast się rozmruczał i próbował się bawić, co mu na tym mrozie nie bardzo wychodziło. Uzmysłowiłem sobie, że zapowiadanej Zimy Tysiąclecia na peronie wśród wrażliwych na los zwierząt pracowników PKP on nie przeżyje, i stałem się smutny. Pomyślałem przez chwilę, że mógłbym mu pomóc, jak będę wracał. Przez chwilę tylko, bo w drodze powrotnej zapowiadał mi się ciężki bagaż, stracona przesiadka i być może w ogóle jazda inną trasą.

Wracałem z cyrku po tygodniu. Miałem 4 ciężkie torby, ale na szczęście nie straciłem przesiadki i wylądowałem na tymże terespolskim peronie. I zastałem kotka w tym samym miejscu, w tej samej roli. On, jak mnie zobaczył, od razu wgramolił mi się na kolana, a potem i wyżej, łażąc dookoła mojej twarzy, siedząc mi na karku i wylizując mnie w szyję.

No więc wsadziłem kotka sobie na kark i zabrałem ze sobą do Warszawy.

A on wreszcie mógł spokojnie się wyspać w ciepłym pociągu, rozkładając się na siedzeniu w przedziale.
(Pewnie osoby mające koty wiedzą, co to znaczy próbować wejść z kotem do pociągu, i to bez klatki - ile to będzie miauczania, pazurów, nerwów, łażenia po suficie i prób wyskoczenia przez okno - a gdy jeszcze na dodatek to nie nasz kot...). No więc ten nie mój kot całkowicie mi zaufał i przez 2.5h podróży budził się parę razy tylko po to, by porcją mruczenia wyznać mi swoje uczucia.

A więc mam tego kotka. Nazwałem go Tasiek :) Pewien jego pierwowzór niech wie, że nie to był przypadek :)

Kotek jest śliczny, grzeczny, słodziutki; wie, do czego służy kuweta, zaś przy opcji "otwarte okno" stanowczo opowiada się za parapetem wewnętrznym.

A okno jest otwarte, bo moja Mirosława od 9 lat kuwety nie potrzebuje, gdyż całkowicie wyzwoliła mnie z konieczności sprzątania po sobie i zawracania sobie głowy jej problemami toaletowymi. Ona jest damą z klasą.

A kotek jest cudowny. Aż widać, jak bardzo on pragnie być kotkiem idealnym. Niestety, pobyt na peronie odcisnął na nim swoją pieczęć - to tak zwane "głodne dziecko". On notorycznie szuka jedzenia, a jak znajdzie, pożera wszystko. Nie ważne, czy jest tego dużo, czy mało. Kotek jest jak szarańcza. Po wykończeniu pokarmu mokrego czy suchego nic mu nie pozostaje, jak tylko iść do miski z wodą i pić ją na zapas. Nie przyjmuje do wiadomości, że w tym domu jedzenie (raczej) zawsze jest. Bo jak nawet chwilowo go zabraknie, to ja ofiarnie oddaję swoje parówki.

Pewnym problemem jest jego relacja z Mirosławą, która liczy sobie już 9.5 roku i nigdy swoich dzieci nie miała. Kiciunia, oczywiście, była w lekkim szoku, a potem zapadła w lekką depresję. Wycofała się i nawet nie próbuje z Taśkiem walczyć o swoje. Już się trochę oswoiła z jego obecnością, ale nie podpuszcza kotka do siebie bliżej niż na pół metra. Warczy, ryczy, syczy i prycha na niego, ale uderzyła go zaledwie dwukrotnie, gdy ją zaskoczył w kącie lub od góry. Tak to jedynie poucza go, żeby się nie zbliżał. A kotek wówczas nieruchomieje, i choć na pewno się jej nie boi, to grzecznie się wycofuje. Zresztą, ona też woli się wycofać z kłopotliwej sytuacji, niż eskalować konflikt i egzekwować swoje prawa. Potrafi nawet odstąpić mu swoje jedzenie czy wodę.
Zastanawiam się, na ile cała ta sytuacja jest dla niej bolesna, na ile ona cierpi. Bardzo bym nie chciał, by po tylu latach istnienia razem fundować jej raptem jakiegoś, jak się wyraziła moja mama, "młodego chuligana". Nie, nie jest on chuliganem, więc mam nadzieję, że uda im się zbliżyć i że nikt nie będzie z tego powodu cierpiał. Oczywiście, poświęcam jej znacznie więcej uwagi i serca, niż Taśkowi - bo chcę jakoś jej wynagrodzić jego obecność.
No a ze strony Taśka problemu nie ma - on by bardzo chciał poznać starszą kicię. Oprócz głodu, on niczego się nie boi (ani wody, ani szumu, ani podróży...), jest umysłem świeżym i nieskażonym.



4 komentarze:

  1. a te kociaki to widziałem. myślałem o jakichś innych :)

    OdpowiedzUsuń
  2. miał młody szczęście

    OdpowiedzUsuń
  3. @ kotanja

    Tak :) A ja - powód do dumy i radości. Bo poza podkradaniem jedzenia Mirosławie kotek sprawdza się w 100 % :)

    OdpowiedzUsuń